Niedziela, 17 lipca 2016
Kategoria Alpy
Bad Reichenhall - Inssbruck "Alpejska przygoda 2016"
Lipiec, czas wyjazdów na wakacje. W końcu i ja mogę zapomnieć o obowiązkach w pracy na dwa tygodnie :D Na nasz urlop, zaplanowaliśmy z Pawłem i Michałem ambitną wyprawę rowerową w Alpy...no dobra...w sumie to muszę przyznać, że Michał zaplanował całą trasę :p Chcemy przejechać rowerami z okolic Salzburga do Innsbrucka trasą, która zahacza o jak najwięcej znanych podjazdów asfaltowych w tym rejonie, twórca trasy roboczo nazwał naszą wyprawę "Śladami Giro d'Italia", co w sumie dobrze oddaje to na co się porywamy.
Do miejscowości Bad Reichenhall koło Salzburga pojechaliśmy z Polski samochodem, a tam przesiedliśmy się na nasze jednoślady, gdzie zaczynamy odkrywać piękno włoskich i austriackich gór.
Bad Reichenhall to małe i klimatyczne miasteczko położone w Niemczech tuż przy granicy z Austrią.
Nie będę opisywać tu dokładnie każdego z 13 dni naszej wyprawy, bo znając swoje tempo pisania potrzebowałbym na to cały rok i księgi o tysiącu stronicach. Opowiem ogólnie o najciekawszych miejscach i wydarzeniach, poza tym i tak pewnie każdy ogląda tylko zdjęcia, ha ha :p
To tu powstaje ten magiczny składnik, dzięki któremu czekolada "Milka" jest tak delikatna :)
Pogoda podczas wyprawy była kapryśna jak dziecko. Wielokrotnie przelotnie padał deszcz, szczególnie w pierwszym tygodniu naszej wycieczki. Na szczęście dane nam było porządnie zmoknąć tylko raz, na którymś z krętych zjazdów. Mimo, że był środek lata, w górach nie było czuć nieprzyjemnego skwaru czy duchoty, nawet w czasie bardzo słonecznych dni powietrze było wciąż rześkie i świeże.
Pierwszym podjazdem, który wzbudzał wśród nas szacunek i kazał paść z pokorą na kolana to asfaltowa droga na szczyt Edelweissspitrze od strony Zell am See...
Widok ze szczytu Edelweissspitze (2571 m n.p.m.) na najwyższy szczyt Austrii Grossglockner (3798 m) i jego nieco mniejszych towarzyszy.
Podjazd miał długość ok. 20 km, a jego nachylenie prawie na całej długości oscyluje w granicy 8-11%. Jazdę pod górę utrudniały nam wypchane sakwy, którymi były objuczone nasze rowery jak wielbłądy z karawany. Na szczyt jechaliśmy długo, bardzo dłuuuugoooo i jeszcze dwa razy tyle, ale z każdym przekręceniem korby, ze zdobyciem kolejnych metrów, miało się coraz silniejsze wrażenie, że wkracza się do świata baśni i czarów :) Po kilku godzinach i paru odpoczynkach, dotarliśmy na górę. Po takim trudzie przyjemność z dotarcia na szczyt była ogromna. Ehh...no i te widoki...
Miejscowość Heiligenblut am Großglockner skryta wśród gór wraz z urokliwym kościółkiem.
Chyba codziennie pokonywaliśmy jakiś podjazd znany z wyścigów kolarskich. Były między innymi: Passo di Falzarego (2105 m), Passo Pordoi (2239 m), Passo Sella (2244 m), Passo della Mendola (1362 m), Passo del Tonale (1883 m), Passo di Gávia (2621 m), Passo dello Stelvio (2757 m), Passo di Monte Giovo (2,094 m). Wszystkie te podjazdy były długie i wyczerpujące, ale trudy z nawiązką rekompensowały piękne widoki, niezliczone serpentyny i tunele. O legendarnym podjeździe na Stelvio napiszę jeszcze kilka zdań później.
Alpy są już same w sobie potężną fortecą.
Ludzie, których spotykaliśmy byli bardzo sympatyczni. Miejscowi pomagali, gdy widzieli że szukamy drogi, zagadywali, a na podjazdach ciepło dopingowali.
Wyjątkowe walory przyrodnicze Dolomitów spowodowały, że zostały wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO.
Spotkaliśmy między innymi gadatliwego holendra pokonującego alpejskie doliny na rowerze, najpierw na trasie, a później wieczorem na kempingu. Spotkaliśmy Maćka z Lublina, z którym wjechaliśmy na Stelvio. Maciek ogólnie jechał sobie sam rowerem z Barcelony do Wiednia. Taka mała przebieżka przez pół Europy :) Spotkaliśmy też grupę Polaków na rowerach, która jechała z Wałbrzycha do Rzymu. Jaki ten świat jest mały. Na kempingach też czasem udawało nam się spotkać polaków. Najmilej wspominam ojca z synem z Żywca. Przyjechali na kemping samochodem, a stamtąd urządzali sobie wędrówki po pobliskich górach. Wszystkich tych ludzi serdecznie chciałem tutaj pozdrowić :)
Bajeczne jezioro Lago di Misurina w Dolomitach.
Nocowaliśmy w namiotach na kempingach. Ceny za miejsce na namiot dla jednej osoby wynosiły od 10 do 17 euro, więc było znośnie. Ważne, że codziennie mogliśmy wziąć ciepły prysznic i podładować nasze telefony.
Tak wyglądały nasze bojowe rumaki w pełnym rynsztunku :p
Potrzebny ekwipunek udało mi się upchać w dwóch sakwach montowanych na tylni bagażnik, trójkątnej torbie pod ramę, mapniku i plecaku. Myślę, że dodatkowy sprzęt ważył około 12 -15 kg.
Bez wątpienia Alpy są mekką górskiego kolarstwa szosowego.
Po każdym zdobyciu szczytu czekała na nas jeszcze jedna nagroda, droga w dół :) Alpejskie zjazdy były zazwyczaj wąskie, kręte i szybkie. Raj dla kogoś kto lubi zjeżdżać technicznie i chce poczuć lekki dreszczyk emocji. Żałowałem tylko, że nie mogłem w pełni rozwinąć skrzydeł przez ciężkie sakwy, mokrą nawierzchnię i małe problemy techniczne z rowerem. W przeciągu tygodnia pękły mi trzy szprychy w tylnym kole :/
Zagadka: znajdź prosty, 100 metrowy odcinek podjazdu :p
Paweł na zjazdach miał dużo większe zmartwienia. Jego rower był wyposażony w hamulce typu V-break i w czasie długich zjazdów bardzo mocno nagrzewały mu się rafki. Złapał dwa razy kapcia. Przeprowadzona "ekspertyza" wykazała, że jego dętki nie wytrzymywały wysokiej temperatury. Pierwszy raz się z czymś takim spotkaliśmy...
Słowa uznania dla inżynierów, którzy w tak trudnym terenie potrafili zaprojektować i wybudować autostradę.
Pech nie opuszczał Pawła. Po kilku dniach spędzonych w Alpach, musiał on nagle wracać do domu z przyczyn osobistych. Wielka szkoda :/
Takie widoki świetnie motywują to dalszej jazdy, nawet jeśli zaczyna już powoli brakować sił w wyniku wielodniowej jazdy na rowerze.
Na kempingu, w pobliżu miejscowości Bormio, postanowiliśmy przeznaczyć jeden dzień na odpoczynek. Czuliśmy już zmęczenie po tygodniu jazdy na rowerach dzień w dzień. Ponadto, czekał na nas jeden z najsłynniejszych podjazdów kolarskich w Europie, Passo dello Stelvio i chcieliśmy ambitnie pokonać go bez postojów. Wieczorem, na kempingu poznajemy Maćka z Lublina, z którym następnego dnia dane nam będzie stoczyć walkę ze słynnym podjazdem od miejscowości Bormio.
Bormio...brama do piekieł czy do raju...?
Po rozpoczęciu podjazdu dość szybko się rozdzieliliśmy, każdemu wygodniej było jechać swoim tempem. Droga na przełęcz miała około 21 km długości, a jej średnie nachylenie wynosiło 7%. Przez pierwsze 16 km jechało mi się bardzo dobrze. Podjazd wił się po zboczach górskich, były serpentyny, kilka tuneli, mimo swojej długości nie był wcale monotonny. Następnie wjechałem na stosunkowo płaski odcinek podjazdu, o nachyleniu do 4%. Odprężyłem się na nim i... poczułem nagle, że zaczyna mi brakować sił oraz ochoty do dalszej wspinaczki. Co gorsza, po niespełna kilometrze lekkie wypłaszczenie się skończyło i znowu trzeba było mocniej naciskać na pedały. Wciąż jechałem, kurczowo trzymałem się myśli, że trzeba pokonać tego bydlaka na raz, bo kolejna okazja, nie trafi się tak szybko. Wolno zdobywałem, a raczej "wyrywałem" kolejne metry przewyższenia. Stanem ducha było mi na pewno bliżej do niewolnika wiosłującego na średniowiecznej galerze niż koziołka skaczącego sobie frywolnie po skałkach. Pod długich 5 km docieram bez postojów na szczyt, krzyczę słabo "zwycięstwo!" i padam martwy twarzą na asfalt :p Z tym ostatnim żartuję, ale byłem naprawdę strasznie zmęczony psychicznie i fizycznie przez ten podjazd, ale najważniejsze, że się udało, ufff... :)
Nie wszystkie drogi prowadzą do Rzymu, ta na przykład prowadzi na Stelvio...
Każdemu z nas udało się pokonać podjazd na raz, więc mieliśmy co świętować na szczycie :) Po dłuższym odpoczynku na przełęczy pożegnaliśmy się z Maćkiem, który kontynuował swoją ciekawą podróż do Wiednia. Ja i Michał, zostawiliśmy swoje sakwy w banku na przełęczy pod opieką uprzejmego bankiera, a następnie na naszych odchudzonych rowerach próbowaliśmy wjechać szutrową drogą do hotelu Baita Ortler położonego na wysokości 3030 m n.p.m. Niestety, na kilku odcinkach musieliśmy prowadzić nasze rowery, nachylenia były zbyt duże, a nawierzchnia w wielu miejscach była luźna bądź śliska. Na domiar złego zrobiło się bardzo zimno i zaczął padać deszcz ze śniegiem :/ W końcu dotarliśmy do hotelu, gdzie mogliśmy się trochę ogrzać i... popatrzeć na ratrak, przygotowujący stok dla narciarzy w lipcu :D
Krajobraz powyżej przełęczy opisałbym jednym słowem Grenlandia.
Po odpoczynku, zjechaliśmy szutrową drogą do przełęczy, tam zabraliśmy swoje rzeczy z banku i zjechaliśmy krętą wstęgą asfaltu ze Stelvio.
Oddałbym królestwo za rajdowy samochód, którym mógłbym zjechać tą drogą. To byłby epicki odcinek specjalny :D
Zjazd rowerem ze Stelvio był bardzo odprężający. Wystarczyło tylko kierować i podziwiać zmieniające się krajobrazy. Miła odmiana :)
Z ziemi włoskiej do... Austrii.
Spędziliśmy jeszcze kilka dni na górskich trasach pokonując większe i mniejsze podjazdy, by w końcu, bez większych przygód dotrzeć do granicy włosko-austriackiej. Po przekroczeniu granicy czekała nas tylko spokojna droga w dół aż do samego Insbrucku.
Innsbruck, tu niestety kończyła się już nasza wyprawa rowerowa :/
W stolicy Tyrolu, gdzie panował niesamowity zaduch i gorąc, wsiedliśmy do pociągu, którym dojechaliśmy następnie do Salzburga. Po desancie, pokonujemy kilkanaście kilometrów na rowerach i docieramy do Bad Reichenhall, gdzie pakujemy się do auta i wracamy do raczej płaskiego kraju nad Wisłą :(
Przyszedł czas na podsumowanie przygody. No cóż... wyprawa była beznadziejna, tyle zmarnowanych pieniędzy, czasu i zdrowia...
Ha ha, oczywiście żartuje :D Będę bardzo dobrze ją wspominać. Wspaniałe widoki, epickie podjazdy, poznani ludzie. Zyskaliśmy wspomnienia, które już z nami zostaną do kresu naszych dni. Mogę tu napisać wiele słów o swoich pozytywnych odczuciach, ale tak naprawdę one i tak nie oddadzą tego co się przeżyło, dlatego napiszę tak: jeśli kiedykolwiek pojawi się szansa na wyjazd rowerowy w Alpy, nie wahaj się ani chwili, jedź, nie będzie czego żałować :) Ja z pewnością będę chciał jescze tu wrócić i postaram się żeby to nastpąpiło jak najszybciej.
Statystyki wyprawy
Dystans całkowity: ~820 km.
Suma pokonanych podjazdów: ~15800 m.
Czas wyprawy: 13 dni.
Do miejscowości Bad Reichenhall koło Salzburga pojechaliśmy z Polski samochodem, a tam przesiedliśmy się na nasze jednoślady, gdzie zaczynamy odkrywać piękno włoskich i austriackich gór.

Nie będę opisywać tu dokładnie każdego z 13 dni naszej wyprawy, bo znając swoje tempo pisania potrzebowałbym na to cały rok i księgi o tysiącu stronicach. Opowiem ogólnie o najciekawszych miejscach i wydarzeniach, poza tym i tak pewnie każdy ogląda tylko zdjęcia, ha ha :p

Pogoda podczas wyprawy była kapryśna jak dziecko. Wielokrotnie przelotnie padał deszcz, szczególnie w pierwszym tygodniu naszej wycieczki. Na szczęście dane nam było porządnie zmoknąć tylko raz, na którymś z krętych zjazdów. Mimo, że był środek lata, w górach nie było czuć nieprzyjemnego skwaru czy duchoty, nawet w czasie bardzo słonecznych dni powietrze było wciąż rześkie i świeże.
Pierwszym podjazdem, który wzbudzał wśród nas szacunek i kazał paść z pokorą na kolana to asfaltowa droga na szczyt Edelweissspitrze od strony Zell am See...

Podjazd miał długość ok. 20 km, a jego nachylenie prawie na całej długości oscyluje w granicy 8-11%. Jazdę pod górę utrudniały nam wypchane sakwy, którymi były objuczone nasze rowery jak wielbłądy z karawany. Na szczyt jechaliśmy długo, bardzo dłuuuugoooo i jeszcze dwa razy tyle, ale z każdym przekręceniem korby, ze zdobyciem kolejnych metrów, miało się coraz silniejsze wrażenie, że wkracza się do świata baśni i czarów :) Po kilku godzinach i paru odpoczynkach, dotarliśmy na górę. Po takim trudzie przyjemność z dotarcia na szczyt była ogromna. Ehh...no i te widoki...

Chyba codziennie pokonywaliśmy jakiś podjazd znany z wyścigów kolarskich. Były między innymi: Passo di Falzarego (2105 m), Passo Pordoi (2239 m), Passo Sella (2244 m), Passo della Mendola (1362 m), Passo del Tonale (1883 m), Passo di Gávia (2621 m), Passo dello Stelvio (2757 m), Passo di Monte Giovo (2,094 m). Wszystkie te podjazdy były długie i wyczerpujące, ale trudy z nawiązką rekompensowały piękne widoki, niezliczone serpentyny i tunele. O legendarnym podjeździe na Stelvio napiszę jeszcze kilka zdań później.

Ludzie, których spotykaliśmy byli bardzo sympatyczni. Miejscowi pomagali, gdy widzieli że szukamy drogi, zagadywali, a na podjazdach ciepło dopingowali.

Spotkaliśmy między innymi gadatliwego holendra pokonującego alpejskie doliny na rowerze, najpierw na trasie, a później wieczorem na kempingu. Spotkaliśmy Maćka z Lublina, z którym wjechaliśmy na Stelvio. Maciek ogólnie jechał sobie sam rowerem z Barcelony do Wiednia. Taka mała przebieżka przez pół Europy :) Spotkaliśmy też grupę Polaków na rowerach, która jechała z Wałbrzycha do Rzymu. Jaki ten świat jest mały. Na kempingach też czasem udawało nam się spotkać polaków. Najmilej wspominam ojca z synem z Żywca. Przyjechali na kemping samochodem, a stamtąd urządzali sobie wędrówki po pobliskich górach. Wszystkich tych ludzi serdecznie chciałem tutaj pozdrowić :)

Nocowaliśmy w namiotach na kempingach. Ceny za miejsce na namiot dla jednej osoby wynosiły od 10 do 17 euro, więc było znośnie. Ważne, że codziennie mogliśmy wziąć ciepły prysznic i podładować nasze telefony.

Potrzebny ekwipunek udało mi się upchać w dwóch sakwach montowanych na tylni bagażnik, trójkątnej torbie pod ramę, mapniku i plecaku. Myślę, że dodatkowy sprzęt ważył około 12 -15 kg.

Po każdym zdobyciu szczytu czekała na nas jeszcze jedna nagroda, droga w dół :) Alpejskie zjazdy były zazwyczaj wąskie, kręte i szybkie. Raj dla kogoś kto lubi zjeżdżać technicznie i chce poczuć lekki dreszczyk emocji. Żałowałem tylko, że nie mogłem w pełni rozwinąć skrzydeł przez ciężkie sakwy, mokrą nawierzchnię i małe problemy techniczne z rowerem. W przeciągu tygodnia pękły mi trzy szprychy w tylnym kole :/

Paweł na zjazdach miał dużo większe zmartwienia. Jego rower był wyposażony w hamulce typu V-break i w czasie długich zjazdów bardzo mocno nagrzewały mu się rafki. Złapał dwa razy kapcia. Przeprowadzona "ekspertyza" wykazała, że jego dętki nie wytrzymywały wysokiej temperatury. Pierwszy raz się z czymś takim spotkaliśmy...

Pech nie opuszczał Pawła. Po kilku dniach spędzonych w Alpach, musiał on nagle wracać do domu z przyczyn osobistych. Wielka szkoda :/

Na kempingu, w pobliżu miejscowości Bormio, postanowiliśmy przeznaczyć jeden dzień na odpoczynek. Czuliśmy już zmęczenie po tygodniu jazdy na rowerach dzień w dzień. Ponadto, czekał na nas jeden z najsłynniejszych podjazdów kolarskich w Europie, Passo dello Stelvio i chcieliśmy ambitnie pokonać go bez postojów. Wieczorem, na kempingu poznajemy Maćka z Lublina, z którym następnego dnia dane nam będzie stoczyć walkę ze słynnym podjazdem od miejscowości Bormio.

Po rozpoczęciu podjazdu dość szybko się rozdzieliliśmy, każdemu wygodniej było jechać swoim tempem. Droga na przełęcz miała około 21 km długości, a jej średnie nachylenie wynosiło 7%. Przez pierwsze 16 km jechało mi się bardzo dobrze. Podjazd wił się po zboczach górskich, były serpentyny, kilka tuneli, mimo swojej długości nie był wcale monotonny. Następnie wjechałem na stosunkowo płaski odcinek podjazdu, o nachyleniu do 4%. Odprężyłem się na nim i... poczułem nagle, że zaczyna mi brakować sił oraz ochoty do dalszej wspinaczki. Co gorsza, po niespełna kilometrze lekkie wypłaszczenie się skończyło i znowu trzeba było mocniej naciskać na pedały. Wciąż jechałem, kurczowo trzymałem się myśli, że trzeba pokonać tego bydlaka na raz, bo kolejna okazja, nie trafi się tak szybko. Wolno zdobywałem, a raczej "wyrywałem" kolejne metry przewyższenia. Stanem ducha było mi na pewno bliżej do niewolnika wiosłującego na średniowiecznej galerze niż koziołka skaczącego sobie frywolnie po skałkach. Pod długich 5 km docieram bez postojów na szczyt, krzyczę słabo "zwycięstwo!" i padam martwy twarzą na asfalt :p Z tym ostatnim żartuję, ale byłem naprawdę strasznie zmęczony psychicznie i fizycznie przez ten podjazd, ale najważniejsze, że się udało, ufff... :)

Każdemu z nas udało się pokonać podjazd na raz, więc mieliśmy co świętować na szczycie :) Po dłuższym odpoczynku na przełęczy pożegnaliśmy się z Maćkiem, który kontynuował swoją ciekawą podróż do Wiednia. Ja i Michał, zostawiliśmy swoje sakwy w banku na przełęczy pod opieką uprzejmego bankiera, a następnie na naszych odchudzonych rowerach próbowaliśmy wjechać szutrową drogą do hotelu Baita Ortler położonego na wysokości 3030 m n.p.m. Niestety, na kilku odcinkach musieliśmy prowadzić nasze rowery, nachylenia były zbyt duże, a nawierzchnia w wielu miejscach była luźna bądź śliska. Na domiar złego zrobiło się bardzo zimno i zaczął padać deszcz ze śniegiem :/ W końcu dotarliśmy do hotelu, gdzie mogliśmy się trochę ogrzać i... popatrzeć na ratrak, przygotowujący stok dla narciarzy w lipcu :D

Po odpoczynku, zjechaliśmy szutrową drogą do przełęczy, tam zabraliśmy swoje rzeczy z banku i zjechaliśmy krętą wstęgą asfaltu ze Stelvio.

Zjazd rowerem ze Stelvio był bardzo odprężający. Wystarczyło tylko kierować i podziwiać zmieniające się krajobrazy. Miła odmiana :)

Spędziliśmy jeszcze kilka dni na górskich trasach pokonując większe i mniejsze podjazdy, by w końcu, bez większych przygód dotrzeć do granicy włosko-austriackiej. Po przekroczeniu granicy czekała nas tylko spokojna droga w dół aż do samego Insbrucku.

W stolicy Tyrolu, gdzie panował niesamowity zaduch i gorąc, wsiedliśmy do pociągu, którym dojechaliśmy następnie do Salzburga. Po desancie, pokonujemy kilkanaście kilometrów na rowerach i docieramy do Bad Reichenhall, gdzie pakujemy się do auta i wracamy do raczej płaskiego kraju nad Wisłą :(
Przyszedł czas na podsumowanie przygody. No cóż... wyprawa była beznadziejna, tyle zmarnowanych pieniędzy, czasu i zdrowia...
Ha ha, oczywiście żartuje :D Będę bardzo dobrze ją wspominać. Wspaniałe widoki, epickie podjazdy, poznani ludzie. Zyskaliśmy wspomnienia, które już z nami zostaną do kresu naszych dni. Mogę tu napisać wiele słów o swoich pozytywnych odczuciach, ale tak naprawdę one i tak nie oddadzą tego co się przeżyło, dlatego napiszę tak: jeśli kiedykolwiek pojawi się szansa na wyjazd rowerowy w Alpy, nie wahaj się ani chwili, jedź, nie będzie czego żałować :) Ja z pewnością będę chciał jescze tu wrócić i postaram się żeby to nastpąpiło jak najszybciej.
Statystyki wyprawy
Dystans całkowity: ~820 km.
Suma pokonanych podjazdów: ~15800 m.
Czas wyprawy: 13 dni.
- Sprzęt EVA
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 9 lipca 2016
Kategoria Hrubý Jeseník
Cervenohorske Sedlo - Dlouhe strane - Pradziad - Cervenohorske Sedlo "Jasenniki lekko pod górkę"
W sobotę postanawiam wybrać się z Michałem z wizytą do naszych południowych sąsiadów, w rejony malowniczego pasma gór Jeseniky. Po kilku godzinach nudnej jazdy samochodem docieramy do parking na przełęczy Cervonohoske sedlo (1013 m n.p.m), gdzie możemy wreszcie rozprostować kości i wsiąść na jedyny słuszny i w pełni ekologiczny środek transportu jakim są nasze rowery :p Zjeżdżamy drogą nr 44 w kierunku miejscowości Kouty nad Desnou. Droga była w trakcie kompleksowego remontu, ale wydawało nam się, że będzie można nią przejechać rowerami jadąc spokojnie i ustępując miejsca pojazdom obsługującym budowę...

W połowie zjazdu, zostajemy zatrzymani przez kierownictwo budowy i poproszeni o zawrócenie. Chcąc nie chcąc, musieliśmy pokonać z powrotem pokonany wcześniej odcinek drogi do przełęczy, a tam znaleźć inną drogę, którą moglibyśmy dostać się do doliny. Podjazd nie okazał się jakoś bardzo wymagający i szybo dotarliśmy na przełęcz. Tam znajdujemy skrzyżowanie szlaków i zjeżdżamy w dół szutrową drogą wzdłuż potoku Divoky potok.

Pogoda dopisuje, jest ciepło, słaby wiatr zupełnie nie przeszkadza w jeździe na rowerze, każdy pokonany kilometr wśród malowniczych gór i lasów przynosi niemałą satysfakcję. Kamienistym szlakiem docieramy do asfaltowej drogi i początku miejscowości Kouty nad Desnou. Tam na skrzyżowaniu skręcamy w lewo, na asfaltowy podjazd prowadzący do zbiornika na szczycie góry Dlouhe Strane. Podjazd jest dość wymagający, ale ostatecznie, spokojnym tempem docieramy na jego szczyt.

Elektrownia szczytowo-pompowa Dlouhé Stráně jest jedną z większych tego typu w Europie, biorąc pod uwagę jej moc (650 MW). Jest zaliczana do tzw. siedmiu cudów Republiki Czeskiej obok Mostu Karola, Praskiego Zamku, zamku Karlštejn, wieży telewizyjnej na górze Ještěd, zamku Hluboká nad Vltavou i Krumlova. Jej budowę rozpoczęto w 1978, a włączono ją do sieci dopiero w 1996 r. Łączny koszt budowy całej elektrowni oszacowano na około 6,5 mld czeskich koron, które zwróciły się z zysku działalności po około 7 latach eksploatacji. Elektrownia składa się ze zbiornika górnego i dolnego, oraz dwóch kanałów wydrążonych w skale łączących oba zbiorniki.
Jest elektrownią wodną, w której energia elektryczna wytwarzana jest przez turbogeneratory, w trakcie spuszczania wody specjalnie wydrążonymi kanałami ze zbiornika górnego do dolnego. W trakcie okresów nadwyżki elektryczności w sieci (gównie w nocy), woda pompowana jest z powrotem do zbiornika górnego. Głównym zadaniem takich obiektów jest gromadzić nadwyżkę energii z sieci i "uwalniać" ją wtedy, gdy jest potrzebna.
Przy górnym zbiorniku elektrowni urządzamy sobie dłuższą przerwę na posiłek i podziwianie pięknych widoków.

Wypoczęci, zjeżdżamy tą samą drogą, którą wcześniej jechaliśmy do góry, do drogi nr 44. Na dole, na skrzyżowaniu z główną drogą skręcamy w prawo i zaraz po przejeździe przez most, skręcamy jeszcze raz w prawo na wąską, leśną drogę asfaltową. Tu zaczynamy kolejny podjazd.

Po kilku kilometrach, droga asfaltowa zmienia się w kamienisty szlak, który tylko w kilku miejscach jest trudno przejezdny. Spokojnym tempem, zrelaksowani docieramy bez większych problemów na szczyt.

Na Pradziadzie robimy sobie kolejną przerwę...

Nasyciwszy oczy krajobrazami, a brzuchy kanapkami, zjeżdżamy tym samym szutrowym szlakiem do rozjazdu przy schronisku Svycarna. W tym miejscu skręcamy w prawo, na pieszy szlak turystyczny. Szlak jest w kilku miejscach nieprzejezdny i musimy tam prowadzić nasze rowery. W końcu docieramy do szerokiej drogi leśnej, którą od północnego-wschodu okrążamy górę Vyrovka. Po godzinie jazdy udaje się nam dotrzeć do drogi nr 44, od strony miejscowości Domasov. Skęcamy tam w lewo i wielce się dłużącym podjazdem docieramy na przełęcz Cervonohoske sedlo, zamykając tym samym dzisiejszą pętlę. Zmęczeni, ale i zadowoleni pakujemy się do samochodu i wracamy nim do Polski. Tak kończy się moja kolejna wyprawa rowerowa. Było jak zwykle, super :) Piękne widoki, podjazdy, zjazdy, walka z własnymi słabościami, chyba mi się to nigdy nie znudzi. Czas już zacząć myśleć o kolejnej przygodzie na dwóch kółkach :)
- DST 72.00km
- Czas 07:23
- VAVG 9.75km/h
- VMAX 63.00km/h
- Temperatura 25.0°C
- Podjazdy 1528m
- Sprzęt EVA
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 18 czerwca 2016
Kategoria Karkonosze
Jelenia Góra - Janske Lazne - Jelenia Góra "Dookoła królowej Karkonoszy"
Cały tydzień myślałem o jakieś wymagającej wyprawie rowerowej. W końcu nadszedł wolny weekend i mogłem wcielić swoje plany w życie. Wsiadam w sobotni poranek do pociągu i około 9 jestem już w Jeleniej Górze. Prowiant zakupiłem już wcześniej, więc ze stacji wyruszam od raz na trasę. Z Jeleniej Góry wyjeżdżam drogą wojewódzką nr 367 w kierunku Kowar.

Jazda drogą wojewódzką jest bardzo przyjemna. Wiatr delikatnie wieje w plecy, słońce miło grzeje, dookoła wszystko się zieleni, no bajka...ale to tak naprawdę cisza przed burzą. Bez przygód docieram do Kowar i tu zaczynam swoją pierwszą dzisiejszą wspinaczkę, podjazd na Przełęcz Okraj. Przejeżdżam przez całą miejscowość i jadąc Drogą Głodu docieram z powrotem na drogę wojewódzką nr 367. Jest to najcięższy odcinek całego podjazdu na przełęcz, ale jadąc spokojnym tempem, można go pokonać bez większych problemów. Czerpiąc radość z jazdy po spokojnej drodze w lesie i z ciepłego przedpołudnia, docieram bez przygód na przełęcz. Nie czuję się jeszcze zmęczony, to była dopiero rozgrzewka, mimo wszystko robię sobie krótką przerwę na posiłek przed zjazdem.

Po przerwie, zjeżdżam bardzo długim zjazdem w kierunku czeskiej miejscowości Svoboda nad Upou. Zjazd jest bardzo przyjemny, ale jazda tą drogą w drugą stronę, nie jest już taka fajna. Jak dla mnie, wjazd na Przełęcz Okraj od strony czeskiej jest niemiłosiernie ciągnącym się i najnudniejszym podjazdem asfaltowym w Karkonoszach.

Rozluźniony i zrelaksowany długim zjazdem, docieram do miejscowości Svoboda nad Upou. Na głównym skrzyżowaniu skręcam w prawo, na drogę nr 297. W tym miejscu czeska sielanka się kończy, zaczynam podjeżdżać pod kolejny podjazd na szczyt Cernej Hory. Rzadko tędy jeżdżę i jak dobrze pamiętam nie udało mi się nigdy wjechać na ten szczyt bez zatrzymywania. Czas to zmienić! :) Spokojnym tempem pokonuję pierwszą cześć podjazdu do miejscowości Janske Lazne. Na małym zmęczeniu jedzie mi się dość dobrze. Nachylenia nie są tu jeszcze zbyt duże, jednak cały czas droga wiedzie w górę... Po minięciu zjazdu do centrum miejscowości, skręcam na kolejnym skrzyżowaniu w prawo, na wąską asfaltową drogę, która prowadzi bezpośrednio na Cerną Horę. Przez kilkaset metrów można trochę odetchnąć, bo nachylenie na tym odcinku nie jest zbyt duże, a następnie zaczyna się właściwa część podjazdu, która już nie odpuści aż do szczytu. Pokonuje kolejne metry przewyższenia. Dobrze mi się jedzie, chociaż już zaczynam czuć w nogach trudy tej wyprawy. Podjazd może nie dobija procentami, bo nachylenia nie są tu jakieś straszliwe, ale męczy swoją długością i brakiem odcinków, gdzie można złapać głębszy oddech. Muszę jeszcze dodać, że na ostaniom kilometrze nachylenie się jeszcze zwiększa, co przy skumulowanym zmęczeniu odbiera trochę wolę walki by dojechać do końca bez odpoczynku. Końcówka mocno mnie wymęczyła, ale trochę się zawziąłem w sobie i udało mi się dotrzeć na szczyt bez postojów :)

Tradycyjnie po pokonaniu podjazdu urządzam sobie przerwę. Zjeżdżam kawałek drogą, którą chwilę wcześniej jechałem do góry i zatrzymuję się przy opuszczonym schronisku Sokolska Bouda, skąd rozpościerają się piękne widoki na czeskie równiny.

Po przerwie, zjeżdżam szutrowym szlakiem, a następnie asfaltową drogą do Pecu pod Śnieżką.

W Pecu robię sobie kolejną przerwę. Przyznaje, że zmęczony specjalnie nie byłem. Odpoczywałem przecież na Cernej Horze i miałem za sobą tylko szybki zjazd, ale czekała na mnie najtrudniejsza przeprawa tej wycieczki, podjazd na Modre Sedlo. Dla mnie jest to podjazd legenda i zawsze przed jego pokonaniem odczuwam duży respekt. Ile prób musiałem podjąć, by w końcu pokonać ten podjazd bez zatrzymywania się... Był płacz i zgrzytanie zębów, walka z własnymi słabościami, nauka pokory i w zeszłym roku, w końcu się udało :) Nigdy też nie zapomnę mojego pierwszego podjazdu pod Modre Sedlo. Te ścianki niemalże o pionowym nachyleniu, wstęga asfaltu wijąca się po zboczu jak typowa alpejska droga, piękne widok i szczyt skąpany w blasku zachodzącego słońca. To wszystko zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Po przerwie zbieram się w sobie i zaczynam najtrudniejszy asfaltowy podjazd w Czechach. Podjazd zaczyna się mocno, ale nachylenie nie stanowi tu jeszcze jakiegoś dużego wyzwania, pierwsze schody zaczynają przy wjeździe do lasu. Pojawiają się stosunkowo krótkie odcinki o nachyleniu przekraczającym dobrze ponad 10%. Na szczęście nie są one długie i tak od jednego lekkiego "wypłaszczenia" (wypłaszczenie oznacza nachylenie około 6%-10% na tym podjeździe :p) do drugiego udaje mi się pokonać pierwszą cześć podjazdu. Mijając Richtrovą Boudę można trochę odpocząć, bo przez kilkaset metrów podjazd prawie zupełnie odpuszcza. Jadę tu spokojnie, ale ważne jest to, że jak na razie, nie musiałem się zatrzymywać i nie czuję się bardzo zmęczony. Krótki łyk wody z bidonu, rzut oka na siedzących sobie komfortowo turystów przy drewnianych stolikach, skręt w prawo, a potem w lewo i już jestem na ścianie płaczu. Odcinek ten właściwie nie odpuszcza aż do Schroniska Vyrovka. Tu czuje się każdy zdobyty metr przewyższenia w nogach i głowie... Jadąc zygzakiem, z mocno nadwątlonymi siłami, zbliżam się niemiłosiernie wolno do szczytu. Muszę podziękować tu czeskim i polskim turystom, których doping niezmiernie mi pomagał. Wreszcie docieram do skrzyżowania szlaków przy Vyrovce, gdzie skręcam w prawo. Od tego miejsca podjazd delikatnie odpuszcza, najgorsze już za mną :) Droga wiedzie teraz po odsłoniętym stoku, skąd rozpościerają się piękne widoki na czeską stronę Karkonoszy.

Bardzo zmęczony, ale i szczęśliwy docieram na szczyt. Kolejny raz udało mi się zdobyć tego kolosa bez zatrzymywania się :)

Trzy podjazdy zostały zdobyte. Największe trudy mojej wyprawy już za mną, teraz na spokojnie mogę rozkoszować się ładnymi widokami i świeżym górskim powietrzem. Zjeżdżam asfaltową drogą do schroniska Lucni Bouda...

Przy schronisku zatrzymuję się na chwilę na skrzyżowaniu szlaków. Wybieram niebieski szlak szutrowo-drewniany (tak, tak drewniany :p ) prowadzący do Domu Śląskiego pod Śnieżką. Od tego miejsca jazda rowerem jest zakazana. Mam sporo czasu i naszła mnie ochota na spokojny spacer, więc zsiadam grzecznie z roweru i powoli dreptam sobie w kierunku Śnieżki prowadząc swój jednoślad.

Charakterystyczny budynek obserwatorium na Śnieżce wzniesiono w latach 1966-1974 (budowa została zakończona 13 listopada 1974), kilka metrów na zachód od miejsca, gdzie zlokalizowane było dawne polskie (a do 1945 niemieckie) schronisko na Śnieżce. Konstrukcja powstała z żelbetu, stali, aluminium (m.in. pokrycie zewnętrzne) i szkła. Projektantami budynku byli architekt dr inż. Witold Lipiński i architekt mgr inż. Waldemar Wawrzyniak. Budynek ma formę trzech połączonych ze sobą brył w kształcie dysków. 12 marca 2009 roku pod naporem śniegu, szadzi i huraganowego wiatru na podłogach i ścianach obserwatorium pojawiły się pęknięcia. 16 marca doszło do odłamania się części górnego dysku obserwatorium, po którym obiekt zamknięto do czasu przeprowadzenia inspekcji. W grudniu 2009 roku zakończyła się pierwsza faza remontu. Odnowiono talerz i zamontowano nową poręcz. Drugą fazę remontu przeprowadzono między wrześniem a grudniem 2010 roku. Jednak ekspertyza wykazała, że konieczna jest też renowacja pozostałych dysków, mimo iż w tej chwili nie ma bezpośredniego zagrożenia katastrofą budowlaną. Stan techniczny budynku wciąż się pogarsza, a jego wnętrze dawno przestało spełniać współczesne standardy. 1.11.2015 r. obiekt został zamknięty dla turystów do odwołania :/
Po dotarciu do Domu Śląskiego robię sobie długą przerwę na posiłek i podziwianie krajobrazów.

Turystów na szlakach jak i schroniskach było naprawdę dużo, ale jest to normalne w weekendy.

Wszystko co dobre szybko się kończy. Z ociąganiem zbieram się do powrotu na niziny. Zjeżdżam brukowanym szlakiem niebieskim w Kierunku Strzechy Akademickiej.

Zjazd po nierównym bruku moim rowerem nie należy do przyjemnych. Wydaje mi się, że zgubiłem gdzieś swoją nerkę na tym zjeździe...

Mijam Strzechę Akademicką i mój zjazd rowerem staje się już legalny. Na skrzyżowaniu szlaków jadę prosto i wjeżdżam na szlak żółty, który na szczęście jest już szutrowy. Szlak doprowadza mnie do Karpacza, skąd drogami asfaltowymi docieram do Jeleniej Góry. Tradycyjnie, z Jeleniej Góry jadę pociągiem do Świdnicy. Tak kończy się moja kolejna wyprawa. Jestem z niej bardzo zadowolony. Udało mi się zdobyć bez zatrzymywania trzy podjazdy, w tym jeden na prawdę bardzo, bardzo wymagający. Pogoda dopisała, widoczność nie była najgorsza, sprzęt jak i organizm nie zawiódł. Czego można chcieć więcej :) Czas powoli planować kolejną wyprawę.
- DST 102.50km
- Czas 08:55
- VAVG 11.50km/h
- VMAX 50.80km/h
- Temperatura 18.0°C
- Podjazdy 2728m
- Sprzęt EVA
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 5 czerwca 2016
Kategoria Karkonosze
Jelenia Góra - Szpindlerowy Młyn - Szklarska Poręba "Dookoła domku muminków"
W wolną niedzielę postanawiam przejechać rowerem jedną ze swoich ulubionych tras. Jest ona niesłychanie malownicza, dość wymagająca i trochę...nielegalna (ale o tym cicho sza...). Wszyscy potencjalni towarzysze mają już inne plany, więc czeka mnie wyprawa solo. Wczesnym rankiem jadę pociągiem ze Świdnicy do Jeleniej Góry z przesiadką w Jaworzynie. Wysiadam o czasie na swojej docelowej stacji, a następnie kierując się głównymi drogami wyjeżdżam z Jeleniej Góry w kierunku Podgórzyna, mijając po drodze Podgórzyńskie Stawy. W Podgórzynie robię małe zakupy. Niedzielne poranki mają to do siebie, że poza małym ruchem na ulicach, w sklepach też prawie nikogo niema, stąd zakupy w tym czasie to naprawdę sama przyjemność :) Z zapasami prowiantu rozpoczynam pierwszy dzisiejszy podjazd, a jest nim moja stara, wredna znajoma, Przełęcz Karkonoska. Pierwsze kilometry tego podjazdu nie są jakieś straszne, jeśli się wie, co będzie wyżej :p Spokojnym tempem wspinam się główną drogą prowadzącą przez Podgórzyn Górny, a następnie Przesiekę.

Po wyjeździe z terenu zabudowanego, zaczynają się dopiero właściwe "schody". Najpierw seria krórtkich, stromy odcinków poprzeplatana lekkimi wypłaszczeniami, a następnie od skrzyżowania z Drogą Sudecką, ostra wspinaczka pod górę. Jedzie mi się naprawdę dobrze. Jest chłodno, co przy pokonywaniu długich podjazdów jest niewątpliwie dużą zaletą. Nie mam też w nogach przejechanych wielu kilometrów, co też bardzo pomaga pokonywać kolejne metry przewyższenia. Poza tym, jazda tym epickim (jak na polskie warunki) podjazdem jest już sama w sobie bardzo fajnym wyzwaniem.

Po długiej i mozolnej wspinaczce docieram w końcu do Schroniska Odrodzenie, gdzie kończy się podjazd. Tu muszę nadmienić, że był to mój najlepszy podjazd na Przełęcz Karkonoską. Podjazd pokonany bez zatrzymywania się, w całkiem niezłym tempie. Forma już jakaś jest :)

Po dłuższym odpoczynku przy schronisku, ruszam w dalszą podróż. Zjeżdżam szeroką, gładką i krętą drogą asfaltową do kraju naszych południowych sąsiadów. Zatrzymuję się na chwilę za Szpindlerowym Młynem, przy malowniczym zbiorniku wodnym na Łabie.

Z tamy na zbiorniku wracam kilkadziesiąt metrów główną drogą w kierunku Szpindlerowego Młyna, a następnie skręcam w lewo na niebieski szlak. Tu pokonuje dość stromy odcinek asfaltowego podjazdu i dojeżdżam do rozdroża szlaków. Skręcam w lewo na szutrowy szlak rowerowy, na mojej mapie zaznaczony jest jako żółty. Szlak wiedzie mnie cały czas do góry, jednak jego nachylenie nie jest zbyt duże. Można się odprężyć i czerpać wielką radość z jazdy rowerem na łonie natury :)

Szlakiem docieram do górskiego ośrodka wypoczynkowego Horni-Misecky. Nie zatrzymuje się w miejscowości i kontynuuje swój podjazd. Jadę już teraz drogą asfaltową prowadzącą na szczyt przy Vrbatovej Boudzie. Ruch pojazdów jest tu ograniczony właściwie tylko do autobusów turystycznych, więc cała drogi jest dla mnie...no i może dla kilku mijanych turystów :) Kolejne metry zdobywa się bardzo przyjemnie. Podjazd jest bardzo malowniczy, przejeżdżam przez 4 serpentyny, a następnie wjeżdżam na odsłonięty odcinek drogi asfaltowej, skąd rozpościerają się piękne widoki na czeskie Karkonosze.

Rozkoszując się pięknymi widokami docieram bez większych trudności na szczyt wzniesienia Vrbatovo návrší (1416 m n.p.m.), tuż przy Vrbatovej Boudzie. Panuje tu niesamowita cisza i nie ma nikogo, więc urządzam sobie dłuższą przerwę na kontemplację sensu istnienia i pokrzepiający posiłek :p

Po dłuższej przerwie wsiadam znowu na rower i zjeżdżam asfaltową drogą w kierunku Labskiej Boudy. Na rozwidleniu szlaków skręcam w lewo i zjeżdżam z asfaltu na drogę szutrową. Od tego miejsca jazda rowerem jest już nielegalna... Mam tu dziwny zanik pamięci i nie pamiętam czy tamtędy jechałem rowerem, czy go prowadziłem :p Kieruję się do granicy polsko-czeskiej, do skrzyżowania ze szlakiem czerwonym. Na rozwidleniu szlaków, skręcam w prawo, w kierunku Łabskiego Szczytu i Śnieżnych Kotłów.

Mijam z prawej strony Łabski Szczyt i docieram do stacji przekaźnikowej TV, czyli "domku Muminków" :)

Największe trudy wyprawy są już za mną, zostało mi sporo czasu do pociągu, więc urządzam sobie dłuższą przerwę przy Śnieżnych Kotłach.

Wypoczęty, wracam na fragmentem szlaku, którym wcześniej dotarłem do Śnieżnych kotłów. Mijam rozwidlenie szlaków, na którym udaję się tym razem w kierunku Szrenicy.

To jest zdecydowanie najfajniejszy odcinek wyprawy. Tyle przestrzeni dookoła, niziny majaczące gdzieś hen w dole, a szeroka wstęga szlaku, którą...yyy...się przemieszczam, owija się wokół pobliskich szczytów.

Otoczony tak malowniczą scenerią nawet nie zauważam, że docieram na Szrenicę, gdzie robię sobie kolejną przerwę. Siadam na kamieniu, na którym już pewnie wiele pokoleń podróżników odpoczywało i wygrzewam się w wiosennym, ciepłym słońcu :) Polecam! :)

W końcu nadchodzi czas by wracać do cywilizowanego świata. Spacerowym tempem zmierzam do Szklarskiej Poręby.

Najgorszy odcinek bruku zaczyna nieco niżej...

W końcu docieram do Wodospadu Kamieńczyka, skąd już na szczęście asfaltową drogą docieram do drogi krajowej nr 3.

Po dotarciu do głównej drogi, zjeżdżam nią do Szklarskiej Poręby. Tam wsiadam do wygodnego pociągu i wracam nim do Świdnicy. Kolejna wyprawa zakończona sukcesem :) Jeśli ktoś chce się wyciszyć, wypocząć od wielkomiejskiego zgiełku, to gorąco polecam podobną wyprawę. Nieważne czy pokona się ją pieszo, rowerem czy hulajnogą i tak magia gór zrobi swoje :) Tymczasem, trzeba już zacząć myśleć o kolejnej przygodzie :)
- DST 66.40km
- Czas 07:34
- VAVG 8.78km/h
- VMAX 63.40km/h
- Temperatura 22.0°C
- Podjazdy 2027m
- Sprzęt EVA
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 28 maja 2016
Kategoria Góry Sowie, Góry Stołowe
Kudowa-Zdrój - Świdnica "Siła żywiołu"
Nadszedł kolejny upragniony weekend, czas wyciągnąć rower z ciemnego garażu i trochę się przewietrzyć. W sobotni poranek spotykam się z Agnieszką na stacji Świdnica Miasto, skąd jedziemy pociągiem do Kudowy Zdroju. Wysiadamy o czasie na docelowej stacji i w centrum miejscowości robimy małe zakupy.

Z Kudowy wyjeżdżamy drogą wojewódzką nr 387 w kierunku Przełęczy Lisiej, gdzie malownicza Szosa Stu Zakrętów wije się wśród zielonych lasów. Podjazd na przełęcz zaczyna się jeszcze w granicach miasta. Na szczęście, nachylenie nie jest duże, a szeroka droga jest gładka jak stół. Jadąc spokojnym tempem bez trudu zdobywamy kolejne metry wysokości. Pogoda dopisuje, jest ciepło, słaby wiatr zupełnie nie przeszkadza w jeździe, a w powietrzu czuć wiosnę :) Bez kłopotów docieramy na przełęcz i w miejscowości Karłów robimy sobie dłuższą przerwę, na co dziwne, pustej polance. Muszę przyznać, że w samym Karłowie ludzi było mnóstwo. Samochody blokowały drogi przy zjazdach na parkingi, turyści oblegali przydrożne lokale gastronomiczne i sklepy. Brrrr.... nie moje klimaty.

Po przerwie, zjeżdżamy malowniczą, krętą drogą nr 387 do Radkowa.

Robimy pętlę honorową wokół radkowskiego rynku, a następnie wyjeżdżamy z miejscowości w stronę granicy z Czechami, w kierunku Bozanova. Asfaltową, cichą drogą przekraczamy granicę polsko-czeską.

Lokalnymi drogami jedziemy przez Bozanov i Martinkovice do Broumova. W centrum miasteczka zatrzymujemy się na dłużej, żeby pozwiedzać klasztor benedyktyński.

Nasyciwszy oczy historyczną architekturą i malowidłami (w tym freskiem przedstawiającym jakiegoś podejrzanego murzyna - no serio jest tam taki ^^) ruszamy dalej. Wyjeżdżamy z Broumova drogą nr 303, która prowadzi do polskiej granicy przez Przełęcz Pod Czarnochem. Im jesteśmy bliżej granicy, tym podjazd staje się cięższy. Dodatkowo w górach coraz częściej słychać pomruki nadchodzącej burzy. Całe niebo zasnuły ciemne chmury. Pytanie tylko, kiedy zacznie padać deszcz...Spokojnym tempem, bez zatrzymywania, zdobywamy kolejne metry i prawdopodobnie udało by się nam zdobyć cały podjazd bez przystawania, gdyby nie pogoda. Zaczęło się niewinne, od kilku zabłąkanych kropel, ale niestety w końcu zaczęło padać na tyle mocno, że postanowiliśmy poszukać jakiegoś schronienia. Na samym początku miejscowości Janovicky, udaje nam się znaleźć skromnie zadaszoną ławkę. Tam postanawiamy przeczekać burzę, która zmienia się w biblijny potop...

Nie był to ciepły letni deszcz, prędzej zimny bicz jakiegoś rozzłoszczonego boga wody i wiatru. Woda lała się z nieba jak z wiadra bez dna, dokoła co rusz trzaskały pioruny, a wiatr ciskał gradem i deszczem na wszystkie strony. Świat pogrążył się w ciemności... Oczywiście przesadzam, ale naprawdę mocno padało :) Ulewa trwała dobrą godzinę. Kiedy przestało padać ruszyliśmy w dalszą drogę. Podjechaliśmy bez większych problemów pod pozostały odcinek podjazdu, a następnie po przekroczeniu granicy z Polską, zjechaliśmy do Głuszycy. Mijając pierwsze zabudowania, było już widać, że i po polskiej stronie burza miała gwałtowny charakter.

Przejeżdżając przez rozlewiska wody i mijając kilka wozów strażackich docieramy do głównego skrzyżowania w Głuszycy Górnej.

Na skrzyżowaniu skręcamy w lewo i kierujemy się drogą wojewódzką nr 381 w kierunku Zagórza Śląskiego.

Asfaltowa droga, którą jedziemy w kierunku Świdnicy, biegnie wzdłuż rzeki Bystrzycy. Na szczęście woda w rzece nie przybrała na tyle, żeby spowodować lokalne podtopienia.

Do Świdnicy jedziemy dogami asfaltowymi przez Zagórze Śląskie, Bystrzycę Górną, Burkatów i Bystrzycę Dolną. Kolejny raz udało się dojechać szczęśliwie do domu :) Wycieczkę mogę zaliczyć do udanych. Dzisiejsza trasa była bardzo malownicza. Mogłem również doświadczyć siły żywiołu jakim jest woda. Tak gwałtownych opadów, dawno już nie pamiętam. Nie pozostaje mi już nic innego, jak zacząć planować kolejną wyprawę.
- DST 76.80km
- Czas 08:16
- VAVG 9.29km/h
- VMAX 61.60km/h
- Temperatura 20.0°C
- Podjazdy 1133m
- Sprzęt EVA
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 21 maja 2016
Kategoria Góry Wałbrzyskie, Rudawy Janowickie, Góry Kamienne
Janowice Wielkie-Świdnica "Refleksyjna sobota"
W ten weekend naszła mnie ochota na samotną wyprawę rowerową. Nikomu nie zdradzając swoich planów, wymykam się w sobotni poranek cichutko z domu. Ze stacji Świdnica Miasto jadę pociągiem z przesiadką w Jaworzynie do Janowic Wielkich. Wysiadam na swojej docelowej stacji, przejeżdżam rowerem przez urokliwą miejscowość i tuż za ostatnim mijanym budynkiem wjeżdżam na szutrowy zielony szlak prowadzący do serca Rudaw Janowickich.

Szlak wiedzie z początku łagodnie w górę i jazda nim nie sprawia żadnych problemów. Później jest już trochę gorzej. Nachylenie się zwiększa, a nawierzchnia robi się bardziej kamienista. Nie miałem zamiaru prowadzić roweru, dlatego zjeżdżam z zielonego szlaku i nieoznaczoną drogą leśną docieram do szlaku żółtego, który został wytyczony na drodze asfaltowej. Mimo, że szosa prowadzi cały czas pod górę, jedzie się świetnie :) Ciepłe promienie słońca "przeciekają" gdzieniegdzie przez zielony dach lasu, wiatr zupełnie ucichł, a na drodze nie spotykam choćby jednej zagubionej duszy. Cisza i spokój, tego właśnie chciałem :) Po kilku kilometrach dojeżdżam do skrzyżowania szlaków. Skręcam w prawo, gdzie żółty szlak łączy się ze szlakiem niebieskim. Jadąc już teraz drogą szutrową pokonuję kolejne metry w górę.

Niestety na niektórych odcinkach podjazdu muszę prowadzić rower. Na jazdę nie pozwala zbyt duże nachylenie, albo kamienista nawierzchnia, albo oba przypadki naraz. Ostatecznie, mocno zasapany docieram na szczyt podjazdu, a jest nim góra Wołek (878 m n.p.m.)

Po dłuższej przerwie, ruszam w dalsza drogę. Zjeżdżam najpierw niebieskim szlakiem, a następnie nieoznaczonym drogami leśnymi do miejscowości Strużnica. Ze Strużnicy kieruję się drogą asfaltową na Przełęcz Pod Średnicą. Ten odcinek podjazdu jest dość przyjemny, nachylenie nie jest duże, a droga asfaltowa jest w dobrym stanie. Po dotarciu na przełęcz kontynuuje swoją wspinaczkę, skręcając w prawo, w kierunku Kamiennej Ławki. Ten odcinek podjazdu jest wciąż asfaltowy, jednak nachylenia są tu już znacznie większe. Odczuwając chwilami "ból istnienia" docieram mocno zmęczony do Kamiennej Ławki. Tu robię sobie krótki postój.

Po przerwie ruszam w dalszą drogę. Jadę szutrową drogą, która prowadzi wciąż do góry.

Niektóre fragmenty podjazdu musiałem pokonywać prowadząc rower, na szczęście nie było ich zbyt wiele. Zmęczony docieram do punktu widokowego zlokalizowanego na Małej Ostrej. Tu czeka ma mnie nagroda za trudy tułaczki po górskich ścieżkach w postaci pięknych widoków :)

Pozostaje mi jeszcze pokonać kilkanaście kamiennych schodków i jestem na punkcie widokowym na Małej Ostrej (935 m n.p.m), skąd roztaczają się piękne widoki.

Po duchowej strawie ruszam w dalszą drogę. Odpuszczam wjazd na Skalnik (945 m n.p.m.), najwyższy szczyt w Rudawach Janowickich, do którego zostało mi kilkadziesiąt metrów. Zamiast tego zjeżdżam niebieskim szlakiem do miejscowości Czarnów. "Zjazd" to raczej nie zbyt dobrze dobrane słowo, bo na wielu odcinkach musiałem prowadzić rower. Serce boli ile energii potencjalnej się zmarnowało :/ Zjazd szlakiem pieszym byłby chyba możliwy rowerem mtb lub downhill-owym, ale niestety nie delikatną baletnicą jaką jest mój rower crossowy.

Szczęśliwie udaje mi się w końcu wydostać z lasu, gdzie czeka na mnie droga asfaltowa. Z Czarnowa jadę drogami lokalnymi do Pisarzowic, a stamtąd drogą wojewódzką 367 i drogą krajową nr 5 do Przedwojowa. Tu wjeżdżam na żółty szlak rowerowy, którym wydostaje się z wioski. Szlak został poprowadzony szeroką szutrową drogą wzdłuż pól i lasów.

Żółtym szlakiem docieram do Krzeszowa, gdzie robię sobie przerwę na krótkie zwiedzanie Opactwa Cystersów.

Pierwszy klasztor planowano założyć w Krzeszowie w 1242 roku z zamiarem sprowadzenia benedyktynów z czeskich Opatowic – zabiegała o to księżna Anna, wdowa po Henryku II Pobożnym. Dopiero jednak w 1289 roku jego wnuk, książę świdnicko-jaworski Bolko I ustanowił nową fundację dla cystersów z Henrykowa. Pierwsi zakonnicy przybyli do Krzeszowa w 1292 roku, zasiedlając istniejące już budowle. Z biegiem lat włości klasztorne były sukcesywnie powiększane – ostatecznie należało do nich ponad czterdzieści miejscowości podzielonych na cztery dominia. Dobra cysterskie zostały znacznie zniszczone podczas wojen husyckich. Kolejnym trudnym okresem była wojna trzydziestoletnia – doszło wówczas do dewastacji opactwa. Po jej zakończeniu mnichom udało się odbudować uszczuplone na skutek rozprzestrzeniania się reformacji znaczenie gospodarcze i polityczne konwentu.. Podjęta została wtedy rozbudowa zespołu klasztornego: powstała kalwaria, wzniesiono kościół pomocniczy bractwa św. Józefa, następnie nowy kościół klasztorny w miejsce średniowiecznego, powiększono budynek klasztoru. Po zdobyciu Śląska przez Prusy w 1741 roku nastąpił stopniowy upadek znaczenia opactwa, zakończony sekularyzacją w 1810 roku. Kościół klasztorny stał się kościołem parafialnym. W 1919 roku w klasztorze osiedlili się benedyktyni, którzy rozpoczęli konserwację obu kościołów. Podczas II wojny światowej obiekt był częściowo zarekwirowany, służąc jako tymczasowy obóz dla wysiedlonych, a następnie wrocławskich Żydów. W 1946 roku, po wysiedleniu benedyktynów, klasztor zajęły przesiedlone ze Lwowa siostry benedyktynki; od 1970 do 2006 roku duszpasterstwo w parafii prowadzili cystersi z opactwa w Wąchocku. 1 maja 2004 roku opactwo zostało uznane za Pomnik historii (tytuł przyznawany jest zabytkom o szczególnej wartości historycznej, naukowej, artystycznej i mającym duże znaczenie dla dziedzictwa kulturalnego Polski).
Po dydaktycznej wędrówce po opactwie, wyruszam w dalszą drogę. Wyjeżdżam z Krzeszowa czerwonym szlakiem, który za miejscowością skręca w prawo i zmienia się w szutrową drogę. Tu również zaczyna się dość stromy podjazd na górę Św. Anny (593 m n.p.m.). Niestety nie udało mi się pokonać tego podjazdu bez zsiadania. Oficjalna wersja jest taka, że wszystkiemu były winne luźne kamienie :p.

Po wdrapaniu się na szczyt wzniesienia, jadę dalej czerwonym szlakiem prowadzącym przez las. Jedzie się bardzo przyjemnie do chwili, gdy dojeżdżam do zjazdu... Szlak od tego miejsca jest wąski, mocno zarośnięty i wiedzie stromo w dół. Nie pozostaje mi nic innego jak spacer w dół. Po pokonaniu nieprzejezdnego odcinka wsiadam na rower i przez polną drogę w morzu rzepaku jadę do miejscowości Grzędy.

Przejeżdżam przez miejscowość Grzędy i teraz żółtym szlakiem kieruje się do Boguszowa-Gorce. Tu czeka na mnie stromy, ale krótki podjazd, który udaje mi się w miarę sprawnie pokonać. Szutrowa droga prowadzi mnie przez lasy i pola. Nikogo nie spotykam, mimo że jest sobota, a pogoda jest bardzo ładna...dziwne...

Bez przygód docieram do drogi asfaltowej w Boguszowie. Tam skręcam w prawo i jadąc drogami asfaltowymi i szutrowymi docieram do Rybnicy Leśnej. W miejscowości skręcam lewo na pierwszym skrzyżowaniu i wjeżdżam na zielony szlak rowerowym w kierunku Przełęczy Koziej. Tu czeka na mnie najpierw asfaltowy, a potem szutrowy podjazd, który nie jest bardzo wymagający. Jadę spokojnym tempem podziwiając malownicze widoki.

Udało mi się nawet spotkać kilku rowerzystów, co oznaka, że dojeżdżam do cywilizacji :)

Po dotarciu do przełęczy, robię sobie krótką przerwę by ostatni raz rzucić okiem na piękne Góry Wałbrzyskie.

Z przełęczy zjeżdżam zielonym szlakiem do Jedliny-Zdrój. Z Jedliny jadę drogami asfaltowymi przez Wałbrzych, Dziećmorowice i Modliszów do Świdnicy. W taki sposób kończę swoją kolejną wyprawę rowerową. Czy była udana? Oczywiście! Pogoda dopisała, były piękne widoki, ciekawe miejsca. Znalazł się też czas na trochę refleksji i wyciszenia. Czas już powoli myśleć o kolejnej wyprawie...
- DST 87.10km
- Czas 09:15
- VAVG 9.42km/h
- VMAX 52.20km/h
- Temperatura 18.0°C
- Podjazdy 2143m
- Sprzęt EVA
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 15 maja 2016
Kategoria Wzgórza Strzegomskie
Świdnica-Rogoźnica-Świdnica "W granitowym sercu Polski"
Nastał kolejny upragniony weekend i tradycyjnie postanawiam go spędzić aktywnie na dwóch kołach. W niedzielne przedpołudnie wyruszam razem z Pawłem w kierunku Strzegomia. Wybieramy asfaltowe, lokalne drogi przez okoliczne wioski. Ze Świdnicy udajemy się do Witoszowa Dolnego, tam na głównej krzyżówce skręcamy w prawo, w kierunku Komorowa. Pogoda nie jest najgorsza. Słońce kryje się pod poszarpanymi chmurami, jest chłodno, wiatr na otwartych przestrzeniach lekko przeszkadza w jeździe, jednak najważniejsze, że nie pada :)

Przejeżdżamy przez Komorów, Milikowice i Stary Jaworów. Za starym Jaworowem, zjeżdżamy z asfaltu i polnymi drogami, w tym starą Drogą Węglową, wjeżdżamy do Jaworzyny Śląskiej od strony Bolesławic.
Kohlen Straße - Droga Węglowa, powstała pod koniec XVIII wieku w związku z rozwojem przemysłu. Miała służyć do transportu węgla, z Zagłębia Wałbrzyskiego do portu na Odrze w Malczycach. Ostateczny jej przebieg wytyczono w latach 1780 — 1790. Szlak o długości ok. 55 km był wybrukowany strzegomską kostką granitową, a jego szerokość umożliwiała mijanie się wozów konnych o ponadnormatywnych rozmiarach. Droga Węglowa rozpoczynała się w Wałbrzychu i omijając mniejsze miejscowości prowadziła przez Świebodzice, Stanowice, Strzegom, Lusinę, Budziszów i Kwietno do Malczyc. Transport węgla szacowany rocznie na ponad 10 000 fur ustał wraz z otwarciem w 1843 r. kolejowego połączenia Wałbrzych - Świebodzice. Istniała także druga Droga Węglowa zwana Alte Kohlenstrasse Zirlau z Cierni przez Żarów do Kątów Wrocławskich, gdzie istniało ważne centrum handlu węglem, głównie dla odbiorców z Wrocławia. Dziś przebieg Drogi Węglowej pokrywa się częściowo z czynnymi odcinkami drogowymi np. z drogą 345.

Po krótkiej przerwie przy Muzeum Kolejnictwa w Jaworzynie, wyruszamy w dalszą drogę. Wyjeżdżamy z miejscowości ulicą Ceglaną i drogami polnymi docieramy do wioski Pasieczna. Stamtąd drogami asfaltowymi o szczątkowym ruchu samochodowym jedziemy przez Stanowice i Międzyrzecze do Strzegomia. Przejeżdżamy przez centrum miasta i dojeżdżamy do podnóża Góry Krzyżowej. Tu czeka na nas pierwszy i chyba ostatni mocniejszy podjazd dzisiejszej wyprawy. Ścieżka szutrowo-gruntowa wiedzie umiarkowanie w górę.

Bez większych problemów podjeżdżamy do kamiennej platformy widokowej z wiodącymi na nią schodkami. Tu już nasze rowery musimy prowadzić lub nieść po schodach na górę.

Mógłbym siedzieć na szczycie i z godzinę, ale niestety trzeba było ruszać dalej. Z dużym ociąganiem zbieramy się do dalszej drogi. Zjeżdżamy ze szczytu alternatywną drogą i szybko docieramy nią do miasta. Ze Strzegomia wydostajemy się drogą wojewódzką nr 374, następnie na ostatnim skrzyżowaniu w granicach miasta skręcamy w prawo, na lokalną drogę prowadzącą do miejscowości Graniczna. Tam zjeżdżamy z drogi lokalnej i po przejechaniu kilkuset metrów docieramy do jednego z kamieniołomów granitu, których w tym rejonie jest naprawdę dużo.

Po obejrzeniu kamieniołomów wracamy z powrotem na drogę asfaltową. Jedziemy przez Goczałków do Rogoźnicy.

W Rogoźnicy, na głównym skrzyżowaniu skręcamy w lewo, w kierunku Kostrzy, po przejechaniu 2 km docieramy do Muzeum
Gross-Rosen.

W muzeum spędziliśmy kilka godzin. Nie będę tu opisywać co się w tym miejscu działo podczas II Wojny Światowej. Najlepiej jest zobaczyć to na własne oczy.

Z muzeum wracamy tą samą drogą do Rogoźnicy. Tam robimy sobie dłuższą przerwę wymuszoną przez przelotny deszcz. Nie jesteśmy z cukru, ale może lepiej tego nie sprawdzać :p Robiło się już późno, dlatego po rozpogodzeniu jedziemy najszybszą drogą do Strzegomia, drogą wojewódzką nr 374. Przejeżdżamy przez Strzegom, jedziemy jeszcze kawałkiem drogi wojewódzkiej, a następnie skręcamy w prawo, w kierunku miejscowości Olszany.

Z Olszan jedziemy do Świebodzic, mijając po drodze gminne lotnisko.

Ze Świebodzic docieramy do Świdnicy przez dzielnicę Ciernie i Milikowice. Kolejna wyprawa zakończona sukcesem :) Rzadko bywam w tamtych rejonach, miałem okazje zobaczyć niektóre miejsca po raz pierwszy. Na pewno jeszcze tam wrócę, w granitowe serce Polski, które ma swoją piękną stronę, ale też i mroczną. Tymczasem pozostaje mi pomyśleć o kolejnej wyprawie, zostało jeszcze tyle do zobaczenia :)
- DST 92.30km
- Czas 10:16
- VAVG 8.99km/h
- VMAX 40.70km/h
- Temperatura 14.0°C
- Podjazdy 536m
- Sprzęt EVA
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 3 maja 2016
Kategoria Góry Bardzkie, Góry Sowie
Świdnica-Bardo "Sudeckimi szlakami II"
"Wszystko co dobre szybko się kończy" kolejny raz to przysłowie się sprawdziło. Majówka dobiega już końca, pozostał ostatni wolny dzień. Prognozy pogody na wtorek nie były zbyt zachęcające, ale mimo wszystko postanawiam ruszyć się z domu. W grudniu nie udało mi się dojechać do Barda Śląskiego jadąc sudeckimi szlakami, więc postanowiłem spróbować drugi raz. Tym razem nie jechałem sam, jechałem z Pawłem, znałem już większość trasy, a wiosenne dni były znaczenie dłuższe od tych zimowych. Szanse na zdobycie "festung Wartha" znacznie wzrosły :) Wyruszamy z Pawłem przed południem, jedziemy drogami asfaltowymi ze Świdnicy do Zagórza Śląskiego przez Bystrzycę Dolną i Górną.
Malownicza droga wzdłuż rzeki Bystrzycy i linii kolejowej nr 285.
Jest chłodno, słońce otula gruby kocyk z chmur, ale co najważniejsze, nie wieje wiatr. To pozwala czuć się w czasie jazdy w miarę komfortowo. Spokojnym tempem dojeżdżamy na tamę przy Jeziorze Bystrzyckim, a stamtąd jedziemy kilkaset metrów drogą asfaltową wzdłuż zbiornika. W miejscu gdzie droga skręca mocno w prawo, my jedziemy prosto i wjeżdżamy na żółty, szutrowy szlak. Tu zaczyna się dla nas pierwszy większy podjazd tego dnia. Szlak wiedzie cały czas do góry, choć jego nachylenie nie jest bardzo dokuczliwe. Na początku jedziemy szeroką szutrową drogą, jednak po kilkuset metrach zmienia się ona w wąską, kamienistą i nierówną ścieżkę. Na niektórych odcinkach szlak jest na tyle zniszczony przez spływającą z gór wodę, że musimy prowadzić nasze rowery. Dobrze, że takich odcinków nie ma zbyt dużo :) Nasz podjazd kończy się przy rozwidleniu szlaków, przy pomniku przyrody "Kanciarski Buku". W tym miejscu mieliśmy skręcić na szlak prowadzący do miejscowości Michałkowa. Niestety w wyniku splotu bardzo nieprawdopodobnych i trudnych do wytłumaczenia ludzkim rozumem okoliczności, skręciliśmy na zły szlak (tak naprawdę to zapomniałem wziąć mapę z domu i jechałem na zawodną pamięć). Pomimo jawnej pomyłki, zjazd był bardzo przyjemny, bo jechaliśmy równą jak stół, szutrową drogą, która była jeszcze w budowie.
Właśnie powstaje kolejny fajny odcinek drogi w Górach Sowich. Ciekawe tylko, gdzie uda się nam nim dojechać ?
Po kilkunastu minutach wyjeżdżamy z lasu i pojawiamy się w.....Bojanicach. Hmm...to raczej nie po drodze do Barda... Są jednak pewne plusy tej pomyłki. Kolumb chciał dotrzeć do Indii, a odkrył Amerykę. My chcieliśmy dotrzeć do Michałkowej, a odkryliśmy bardzo ciekawy, alternatywny dojazd do Jeziora Bystrzyckiego przez Bojanice. Teraz Kolumb może nam co najwyższej rowery umyć :p Musieliśmy nadrobić stracony czas, więc postanawiamy pojechać drogą asfaltową przez Lutomię Dolną do Pieszyc, skąd po pokonaniu bardzo długiego podjazdu docieramy do Przełęczy Jugowskiej. Na przełęczy zjeżdżamy z drogi asfaltowej i wjeżdżamy na niebieski szlak rowerowy w kierunku Przełęcz Wolborskiej. Tak naprawdę dopiero w tym miejscu zaczyna się nasza prawdziwa przeprawa do Barda szlakami sudeckimi.
Niebieski szlak rowerowy w kierunku Przełęczy Woliborskiej.
Bardzo lubię jeździć tym szlakiem. Szutrowa nawierzchnia jest gładka jak tafla wody na jeziorze w bezwietrzny dzień. Droga wije się po zboczach okolicznych szczytów jak górska rzeka. Są tu również liczne podjazdy i zjazdy, które bardzo urozmaicają "połykanie" kolejnych kilometrów na rowerze.
Szlakami w takim stanie mógłbym jeździć godzinami :)
Spokojnym tempem dojeżdżamy do Przełęczy Woliborskiej. Stamtąd po dłuższej przerwie ruszamy w dalszą drogę, wciąż jadąc niebieskim szlakiem rowerowym, kierujemy się teraz na Przełęcz Srebrną.
Niebieski szlak rowerowy w kierunku Przełęczy Srebrnej.
Nawierzchnia szlaku trochę się pogorszyła, pojawiły się głębokie koleiny, kałuże i kamienie, ale mimo wszystko przejezdność rowerem była pełna :)
Rzadko wyjeżdżaliśmy z lasu na otwartą przestrzeń, gdzie można było zrobić takie zdjęcia.
Bez większych problemów docieramy na Przełęcz Srebrną. Tam robimy sobie krótką przerwę przy Forcie Ostroróg.
Fort Ostroróg wzniesiony w latach 1766-71 na wierzchołku góry o tej samej nazwie (627 m npm)
Po odpoczynku, objeżdżamy fort zielonym szlakiem, a następnie zjeżdżamy nim w kierunku miejscowości Żdanów. Jest to pieszy szlak, który ma dość luźną nawierzchnie na stromych zboczach, dlatego na niektórych odcinkach byliśmy zmuszeni podreptać w dół obok naszych rowerów.
Zejście zielonym szlakiem w kierunku Żdanowa.
Pogoda była dość niepewna. Słońce zakrywały chmury, od czasu do czasu padał przelotny deszcz. Chyba właśnie dlatego na szlaku nie mijaliśmy zbyt wielu turystów, ale spotkaliśmy za to co innego....
Na swojej drodze spotkaliśmy kilka jaszczurów ognistych. Mieliśmy dużo szczęścia, że udało nam się ujść z życiem z tego przypadkowego spotkania :p Potoczna nazwa tego stworzonka, która już nie budzi takiej trwogi w sercach to salamandra plamista :)
Jechaliśmy wciąż w dół podziwiając pełne soczystej zieleni krajobrazy.
Gdzieś w tej cichej dolince leży tajemnicza miejscowość Żdanów :p
Zielony szlak na pewnym odcinku prowadził nas po starym śladzie kolejki sowiogórskiej. Dzisiaj po dawnej linii kolejowej pozostały jedynie dwa wiadukty, które zostały przerobione na wiadukty pieszo-rowerowe.
Jeden z dwóch ceglanych wiaduktów kolejki sowiogórskiej na zielonym szlaku.
Kolejka Sowiogórska
Normalnotorowa linia kolejowa prowadząca z Dzierżoniowa przez Pieszyce, Bielawę, Srebrną Górę, Przełęcz Srebrną, Wolibórz, Słupiec do Ścinawki Średniej. Miała ona służyć przede wszystkim jako atrakcja turystyczna, lecz także na potrzeby transportu węgla z kopalń w Słupcu i Nowej Rudzie do Dzierżoniowa.
Pierwsze prace rozpoczęto w 1897 r. a ostatni jej odcinek oddano do użytku w 1903 r. Szczególnie trudny w budowie był odcinek między Srebrną Górą a Woliborzem, wymagał on m.in. wybudowania dwóch ceglanych wiaduktów (żdanowskiego, wys. 23,8 m i srebrnogórskiego, wys. 28 m).
Nachylenie torów na odcinku Nowa Wieś Kłodzka – Przełęcz Srebrna wyniosło 5%, a na odcinku Srebrna Góra – Przełęcz Srebrna nawet 6%. Wymusiło to zastosowanie na odcinku 6,6 km szyny zębatej zamocowanej na stalowych podkładach pośrodku torowiska. Odcinek zębaty obsługiwany był przez specjalne parowozy, które kursowały wyłącznie między stacjami w Srebrnej Górze i Woliborzu. Średnia prędkość pociągu wynosiła tu 9,6 km/h.
Z przyczyn ekonomicznych oraz ze złego stanu infrastruktury i taboru, 12 października 1931 zawieszono całkowicie ruch z Woliborza do Srebrnej Góry, a 11 maja 1932 ze Ścinawki Średniej do Woliborza. W latach 1933-1934 rozebrano tory między Woliborzem a Srebrną Górą, ostatecznie zamykając historię kolei sowiogórskiej, jedynej kolei zębatej pozostającej w dzisiejszych granicach Polski.
Ostatecznie dojeżdżamy zielonym szlakiem do drogi asfaltowej, która prowadzi do miejscowości Żdanów.
Lokalna droga Żdanów-Budzów.
Jedziemy drogą asfaltową, która wiedzie lekko pod górę przez całą miejscowość Żdanów. Po minięci zabudowań, szosa zmienia się w drogę szutrową, której nachylenie także wzrasta.
Szutrowa droga prowadząca ze Żdanowa do Wilczego Rozdroża.
Podjazd nie jest bardzo wymagający, ale żeby go pokonać trzeba się jednak trochę namęczyć. Spokojnym tempem udaje nam się go pokonać i dojeżdżamy do żółtego szlaku przy Wilczym Rozdrożu. Z rozdroża zjeżdżamy żółtym szlakiem na Przełęcz Wilczą. Nie mamy zbyt wiele czasu, bo śpieszymy się na pociąg w Bardzie, więc bez odpoczynku, wjeżdżamy od razu na niebieski, szutrowy szlak prowadzący przez szczyt Wilczak (635 m.n.p.m). Tu czekał na nas bardzo, bardzo stromy podjazd, chyba nie podjeżdżalny rowerem. Nam się nie udało podjechać, ale może jakiś śmiałek będzie w stanie to zrobić :) Po 20 minutach sapania i stękania wciągamy nasze rowery na szczyt. Pozostały odcinek niebieskiego szlaku jest już jak najbardziej przejezdny na rowerze. Jedzie się nim bardzo przyjemnie. Jest bardzo dobrze oznaczony, jego nawierzchnia jest w dobrym stanie, a liczne podjazdy i zjazdy mile urozmaicają pokonywanie kolejnych metrów. Niestety po przejechaniu kilku kilometrów, pogoda się załamuje. Zaczyna padać rzęsisty deszcz. Jesteśmy w głuchym lesie, czas nas goni, nie pozostaje nam nic innego jak jazda w takich warunkach.
Majowy deszcz w Górach Bardzkich.
Przemoczeni, docieramy w końcu do Barda. Najważniejsze, że jesteśmy przed czasem i że zdążyliśmy na pociąg :) W taki sposób kończy się nasza kolejna wyprawa rowerowa. Cel osiągnięty, Bardo zostało zdobyte. Trasa w terenie nie była bardzo wymagająca dla sprzętu, ale dostarczyła mnóstwo satysfakcji z jazdy na rowerze i właśnie o to chodzi :) Chyba już czas zasiąść przy stole, wyciągnąć mapę i planować kolejną wyprawę :)

Jest chłodno, słońce otula gruby kocyk z chmur, ale co najważniejsze, nie wieje wiatr. To pozwala czuć się w czasie jazdy w miarę komfortowo. Spokojnym tempem dojeżdżamy na tamę przy Jeziorze Bystrzyckim, a stamtąd jedziemy kilkaset metrów drogą asfaltową wzdłuż zbiornika. W miejscu gdzie droga skręca mocno w prawo, my jedziemy prosto i wjeżdżamy na żółty, szutrowy szlak. Tu zaczyna się dla nas pierwszy większy podjazd tego dnia. Szlak wiedzie cały czas do góry, choć jego nachylenie nie jest bardzo dokuczliwe. Na początku jedziemy szeroką szutrową drogą, jednak po kilkuset metrach zmienia się ona w wąską, kamienistą i nierówną ścieżkę. Na niektórych odcinkach szlak jest na tyle zniszczony przez spływającą z gór wodę, że musimy prowadzić nasze rowery. Dobrze, że takich odcinków nie ma zbyt dużo :) Nasz podjazd kończy się przy rozwidleniu szlaków, przy pomniku przyrody "Kanciarski Buku". W tym miejscu mieliśmy skręcić na szlak prowadzący do miejscowości Michałkowa. Niestety w wyniku splotu bardzo nieprawdopodobnych i trudnych do wytłumaczenia ludzkim rozumem okoliczności, skręciliśmy na zły szlak (tak naprawdę to zapomniałem wziąć mapę z domu i jechałem na zawodną pamięć). Pomimo jawnej pomyłki, zjazd był bardzo przyjemny, bo jechaliśmy równą jak stół, szutrową drogą, która była jeszcze w budowie.

Po kilkunastu minutach wyjeżdżamy z lasu i pojawiamy się w.....Bojanicach. Hmm...to raczej nie po drodze do Barda... Są jednak pewne plusy tej pomyłki. Kolumb chciał dotrzeć do Indii, a odkrył Amerykę. My chcieliśmy dotrzeć do Michałkowej, a odkryliśmy bardzo ciekawy, alternatywny dojazd do Jeziora Bystrzyckiego przez Bojanice. Teraz Kolumb może nam co najwyższej rowery umyć :p Musieliśmy nadrobić stracony czas, więc postanawiamy pojechać drogą asfaltową przez Lutomię Dolną do Pieszyc, skąd po pokonaniu bardzo długiego podjazdu docieramy do Przełęczy Jugowskiej. Na przełęczy zjeżdżamy z drogi asfaltowej i wjeżdżamy na niebieski szlak rowerowy w kierunku Przełęcz Wolborskiej. Tak naprawdę dopiero w tym miejscu zaczyna się nasza prawdziwa przeprawa do Barda szlakami sudeckimi.

Bardzo lubię jeździć tym szlakiem. Szutrowa nawierzchnia jest gładka jak tafla wody na jeziorze w bezwietrzny dzień. Droga wije się po zboczach okolicznych szczytów jak górska rzeka. Są tu również liczne podjazdy i zjazdy, które bardzo urozmaicają "połykanie" kolejnych kilometrów na rowerze.

Spokojnym tempem dojeżdżamy do Przełęczy Woliborskiej. Stamtąd po dłuższej przerwie ruszamy w dalszą drogę, wciąż jadąc niebieskim szlakiem rowerowym, kierujemy się teraz na Przełęcz Srebrną.

Nawierzchnia szlaku trochę się pogorszyła, pojawiły się głębokie koleiny, kałuże i kamienie, ale mimo wszystko przejezdność rowerem była pełna :)

Bez większych problemów docieramy na Przełęcz Srebrną. Tam robimy sobie krótką przerwę przy Forcie Ostroróg.

Po odpoczynku, objeżdżamy fort zielonym szlakiem, a następnie zjeżdżamy nim w kierunku miejscowości Żdanów. Jest to pieszy szlak, który ma dość luźną nawierzchnie na stromych zboczach, dlatego na niektórych odcinkach byliśmy zmuszeni podreptać w dół obok naszych rowerów.

Pogoda była dość niepewna. Słońce zakrywały chmury, od czasu do czasu padał przelotny deszcz. Chyba właśnie dlatego na szlaku nie mijaliśmy zbyt wielu turystów, ale spotkaliśmy za to co innego....

Jechaliśmy wciąż w dół podziwiając pełne soczystej zieleni krajobrazy.

Zielony szlak na pewnym odcinku prowadził nas po starym śladzie kolejki sowiogórskiej. Dzisiaj po dawnej linii kolejowej pozostały jedynie dwa wiadukty, które zostały przerobione na wiadukty pieszo-rowerowe.

Kolejka Sowiogórska
Normalnotorowa linia kolejowa prowadząca z Dzierżoniowa przez Pieszyce, Bielawę, Srebrną Górę, Przełęcz Srebrną, Wolibórz, Słupiec do Ścinawki Średniej. Miała ona służyć przede wszystkim jako atrakcja turystyczna, lecz także na potrzeby transportu węgla z kopalń w Słupcu i Nowej Rudzie do Dzierżoniowa.
Pierwsze prace rozpoczęto w 1897 r. a ostatni jej odcinek oddano do użytku w 1903 r. Szczególnie trudny w budowie był odcinek między Srebrną Górą a Woliborzem, wymagał on m.in. wybudowania dwóch ceglanych wiaduktów (żdanowskiego, wys. 23,8 m i srebrnogórskiego, wys. 28 m).
Nachylenie torów na odcinku Nowa Wieś Kłodzka – Przełęcz Srebrna wyniosło 5%, a na odcinku Srebrna Góra – Przełęcz Srebrna nawet 6%. Wymusiło to zastosowanie na odcinku 6,6 km szyny zębatej zamocowanej na stalowych podkładach pośrodku torowiska. Odcinek zębaty obsługiwany był przez specjalne parowozy, które kursowały wyłącznie między stacjami w Srebrnej Górze i Woliborzu. Średnia prędkość pociągu wynosiła tu 9,6 km/h.
Z przyczyn ekonomicznych oraz ze złego stanu infrastruktury i taboru, 12 października 1931 zawieszono całkowicie ruch z Woliborza do Srebrnej Góry, a 11 maja 1932 ze Ścinawki Średniej do Woliborza. W latach 1933-1934 rozebrano tory między Woliborzem a Srebrną Górą, ostatecznie zamykając historię kolei sowiogórskiej, jedynej kolei zębatej pozostającej w dzisiejszych granicach Polski.
Ostatecznie dojeżdżamy zielonym szlakiem do drogi asfaltowej, która prowadzi do miejscowości Żdanów.

Jedziemy drogą asfaltową, która wiedzie lekko pod górę przez całą miejscowość Żdanów. Po minięci zabudowań, szosa zmienia się w drogę szutrową, której nachylenie także wzrasta.

Podjazd nie jest bardzo wymagający, ale żeby go pokonać trzeba się jednak trochę namęczyć. Spokojnym tempem udaje nam się go pokonać i dojeżdżamy do żółtego szlaku przy Wilczym Rozdrożu. Z rozdroża zjeżdżamy żółtym szlakiem na Przełęcz Wilczą. Nie mamy zbyt wiele czasu, bo śpieszymy się na pociąg w Bardzie, więc bez odpoczynku, wjeżdżamy od razu na niebieski, szutrowy szlak prowadzący przez szczyt Wilczak (635 m.n.p.m). Tu czekał na nas bardzo, bardzo stromy podjazd, chyba nie podjeżdżalny rowerem. Nam się nie udało podjechać, ale może jakiś śmiałek będzie w stanie to zrobić :) Po 20 minutach sapania i stękania wciągamy nasze rowery na szczyt. Pozostały odcinek niebieskiego szlaku jest już jak najbardziej przejezdny na rowerze. Jedzie się nim bardzo przyjemnie. Jest bardzo dobrze oznaczony, jego nawierzchnia jest w dobrym stanie, a liczne podjazdy i zjazdy mile urozmaicają pokonywanie kolejnych metrów. Niestety po przejechaniu kilku kilometrów, pogoda się załamuje. Zaczyna padać rzęsisty deszcz. Jesteśmy w głuchym lesie, czas nas goni, nie pozostaje nam nic innego jak jazda w takich warunkach.

Przemoczeni, docieramy w końcu do Barda. Najważniejsze, że jesteśmy przed czasem i że zdążyliśmy na pociąg :) W taki sposób kończy się nasza kolejna wyprawa rowerowa. Cel osiągnięty, Bardo zostało zdobyte. Trasa w terenie nie była bardzo wymagająca dla sprzętu, ale dostarczyła mnóstwo satysfakcji z jazdy na rowerze i właśnie o to chodzi :) Chyba już czas zasiąść przy stole, wyciągnąć mapę i planować kolejną wyprawę :)
- DST 86.80km
- Czas 09:10
- VAVG 9.47km/h
- VMAX 48.20km/h
- Temperatura 14.0°C
- Podjazdy 2252m
- Sprzęt EVA
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 30 kwietnia 2016
Kategoria Góry Izerskie
Szklarska Poręba-Świeradów-Zdój-Szklarska Poręba "Pętla Izerska"
Tak się w tym roku złożyło, że praktycznie "majówka" zaczęła się w ostatnią sobotę kwietnia i właśnie w ten dzień wyruszamy z Pawłem na kolejną wyprawę rowerową. Rano pojawiamy się na stacji Świdnica Miasto skąd po przesiadce w Jaworzynie Śląskiej jedziemy pociągiem do Szklarskiej Poręby Górnej.
SA139 "Link" w Jaworzynie Śląskiej.
Przemierzając zatłoczonym pociągiem Kotlinę Jeleniogórską, podziwiamy piękne widoki i omawiamy szczegóły dzisiejszej wyprawy rowerowej.
Karkonosze z ośnieżonymi szczytami... tylko nie mylić z Alpami :)
Wysiadamy punktualnie w Szklarskiej Porębie Górnej, a tam wita nas rześkie poranne powietrze i malownicze widoki.
Karkonosze od strony Szklarskiej Poręby.
Po zaopatrzeniu się w prowiant, wyjeżdżamy ze Szklarskiej Poręby drogą wojewódzką nr 358. Do Zakrętu Śmierci mamy pierwszy w tym dniu podjazd, nie jest on zbyt wymagający, jak dla mnie w sam raz na rozgrzewkę. Pogoda dopisuje, świeci słońce, jest ciepło, wiatru utrudniającego jazdę brak. Przyroda w kotlinie jeszcze trwa w lekkim letargu, ale pewnie jak tylko nastanie kilka ciepłych dni, wszystko pokryje dywan soczystej zieleni. W takim otoczeniu i przy takiej pogodzie jazda rowerem to czysta przyjemność :) Za Zakrętem Śmierci zjeżdżamy z asfaltowej drogi i jedziemy w kierunku Piechowic czarnym i żółtym szlakiem.
Szutrowy szlak w kierunku Piechowic. Chyba takie nawierzchnie lubię najbardziej :)
Po dotarciu do Piechowic, skręcamy w lewo na fioletowy szlak rowerowy, który biegnie wzdłuż rzeki Małej Kamiennej. Po wjeździe w las, po kilkuset metrach, zjeżdżamy na chwilę ze szlaku, aby zrobić sobie krótką przerwę przy malowniczym wodospadzie.
Wodospad Kropelka.
Po przerwie wracamy na szlak i kontynuujemy naszą wyprawę w kierunku Rozdroża Izerskiego. Szeroka, szutrowa droga wiedzie cały czas lekko pod górę, ale nie jest to specjalnie dokuczliwy podjazd.
W kierunku Rozdroża Izerskiego.
Spokojnym tempem, dojeżdżamy bez najmniejszych problemów do Rozdroża Izerskiego, gdzie urządzamy sobie dłuższy postój na posiłek. Po przerwie ruszamy dalej, najpierw drogami asfaltowymi, a następnie szutrowym niebieskim szlakiem na Sępią Górę. Przed szczytem, trzeba było pokonać krótki stromy kawałek podjazdu pokryty śliską trawą, ale udaje nam się pokonać i tą przeszkodę :)
Stóg Izerski i miejscowość Świeradów-Zdrój z Sępiej Góry (828 m npm).
Na szczycie robimy sobie przerwę, która nieco nam się przedłuża. Jesteśmy już trochę zmęczeni, a w dodatku przed nami sroży się nasz kolejny cel, Stóg Izerski... Jednak, w końcu zbieramy się do dalszej drogi, próbujemy zjechać niebieskim szlakiem do Świeradowa. Niestety zjazd okazał się dużo trudniejszy od wjazdu. Szlak na tym odcinku wiedzie stromo w dół, jest bardzo kamienisty i nierówny. Pozostaje nam prowadzić rowery na dół, jaka szkoda :/
Niebieski szlak z Sępiej Góry do Świeradowa-Zdrój.
Po 20 minutach spaceru w dół, docieramy do asfaltowej drogi, którą następnie zjeżdżamy do Świeradowa, do drogi wojewódzkiej nr 404. Główną drogą wyjeżdżamy z miejscowości, a następnie skręcamy w lewo, na drogę nr 361 w kierunku Czerniawy. W Czerniawie-Zdrój trochę pobłądziliśmy szukając części uzdrowiskowej, a gdy ją w końcu odnaleźliśmy, jej niskie walory turystyczne lekko nas rozczarowały :/ W miasteczku wjeżdżamy na zielony, asfaltowy szlak, który prowadzi bezpośrednio do schroniska na Stogu Izerskim. Na początku szlak wznosi się dość łagodnie do góry, podjazd nie sprawia nam zbyt wielkich trudności. Słonko przyjemnie grzeje, mijamy uśmiechniętych turystów, dokoła las, ptaki wesoło śpiewają, można by powiedzieć, sielanka. Przejeżdżamy przez rozwidlenie dróg i... naszym oczom ukazuje się potężna ścianka. Moja pierwsza myśl, gdy ją ujrzałem: "fiu, fiu, ale bydlak"
Bydlak, ściana płaczu, katorga - te słowa najlepiej oddają naturę tego odcinka podjazdu.
Wyrwałem się do przodu. Myślałem, że nachylenie ponad 15% będzie się utrzymywać tylko przez kilkaset metrów, a utrzymywało się przez ponad 2,0 km. Chciałbym tu napisać, jak to po heroicznym boju dojechałem na szczyt bez zsiadania z siodła. Niestety, prawda jest taka, że zatrzymywałem się chyba z 5 razy. Paweł jechał spokojniejszym tempem, ale i jemu też się nie udało zdobyć tego bydlaka na raz..., ale spokojnie, jeszcze tam wrócimy i wyrównamy rachunki :). Po przejechaniu przez serpentynę, nachylenie podjazdu zmniejsza się do akceptowalnych na nasze biedne nogi 8-9%.
Śnieg nie utrudniał podjazdu, raczej go mile urozmaicał :)
Pozostały odcinek podjazdu pokonujemy spokojnym tempem bez większych problemów. Na górze jak zwykle czekały na nas piękne widoki.
Kolejka gondolowa ze Świeradowa-Zdroju na Stóg Izerski (1105 m npm.)
Po dłuższym odpoczynku, ruszamy w dalszą drogę. Zjeżdżamy ze Stogu Izerskiego żółtym szlakiem do przełęczy Łącznik, a tam skręcamy w lewo, w kierunku Polany Izerskiej.
Malownicza droga do Polany Izerskiej.
Na Polanie Izerskiej wjeżdżamy na niebieski, asfaltowy szlak, który prowadzi nas z kolei do Hali Izerskiej. Ogólnie szlak prowadzi nas w dół, sporadycznie pojawiają się krótkie i łagodne podjazdy. Można było czerpać mnóstwo satysfakcji z jazdy po tak pięknych terenach.
Hala Izerska. Do dopełnienia malowniczego widoczku brakuje tylko juhasa z owcami :p
Z Hali Izerskiej jedziemy zielonym szlakiem rowerowym na Przełęcz Szklarską, zatrzymując się po drodze przy rzece Izera.
Rzeka Izera, wyznaczająca na tym odcinku granicę polsko-czeską.
Z Przełęczy Szklarskiej zjeżdżamy drogą krajową nr 3 do Szklarskiej Poręby.
Elektryczny zespół trakcyjny 31WE "Impuls" na stacji Szklarska Poręba Górna.
W Szklarskiej Porębie, wracamy pociągiem z przesiadką w Jaworzynie Śląskiej do Świdnicy. Tak kończy się kolejna wyprawa rowerowa. Była to moja pierwsza wycieczka w Góry Izerskie, ale już wiem, że muszę tam wrócić. Mnóstwo szlaków rowerowych, piękne widoki i ten pojazd, który trzeba podjechać na raz :) Nie pozostaje mi już nic innego jak wyciągnąć mapę i planować kolejną wyprawę.

Przemierzając zatłoczonym pociągiem Kotlinę Jeleniogórską, podziwiamy piękne widoki i omawiamy szczegóły dzisiejszej wyprawy rowerowej.

Wysiadamy punktualnie w Szklarskiej Porębie Górnej, a tam wita nas rześkie poranne powietrze i malownicze widoki.

Po zaopatrzeniu się w prowiant, wyjeżdżamy ze Szklarskiej Poręby drogą wojewódzką nr 358. Do Zakrętu Śmierci mamy pierwszy w tym dniu podjazd, nie jest on zbyt wymagający, jak dla mnie w sam raz na rozgrzewkę. Pogoda dopisuje, świeci słońce, jest ciepło, wiatru utrudniającego jazdę brak. Przyroda w kotlinie jeszcze trwa w lekkim letargu, ale pewnie jak tylko nastanie kilka ciepłych dni, wszystko pokryje dywan soczystej zieleni. W takim otoczeniu i przy takiej pogodzie jazda rowerem to czysta przyjemność :) Za Zakrętem Śmierci zjeżdżamy z asfaltowej drogi i jedziemy w kierunku Piechowic czarnym i żółtym szlakiem.

Po dotarciu do Piechowic, skręcamy w lewo na fioletowy szlak rowerowy, który biegnie wzdłuż rzeki Małej Kamiennej. Po wjeździe w las, po kilkuset metrach, zjeżdżamy na chwilę ze szlaku, aby zrobić sobie krótką przerwę przy malowniczym wodospadzie.

Po przerwie wracamy na szlak i kontynuujemy naszą wyprawę w kierunku Rozdroża Izerskiego. Szeroka, szutrowa droga wiedzie cały czas lekko pod górę, ale nie jest to specjalnie dokuczliwy podjazd.

Spokojnym tempem, dojeżdżamy bez najmniejszych problemów do Rozdroża Izerskiego, gdzie urządzamy sobie dłuższy postój na posiłek. Po przerwie ruszamy dalej, najpierw drogami asfaltowymi, a następnie szutrowym niebieskim szlakiem na Sępią Górę. Przed szczytem, trzeba było pokonać krótki stromy kawałek podjazdu pokryty śliską trawą, ale udaje nam się pokonać i tą przeszkodę :)

Na szczycie robimy sobie przerwę, która nieco nam się przedłuża. Jesteśmy już trochę zmęczeni, a w dodatku przed nami sroży się nasz kolejny cel, Stóg Izerski... Jednak, w końcu zbieramy się do dalszej drogi, próbujemy zjechać niebieskim szlakiem do Świeradowa. Niestety zjazd okazał się dużo trudniejszy od wjazdu. Szlak na tym odcinku wiedzie stromo w dół, jest bardzo kamienisty i nierówny. Pozostaje nam prowadzić rowery na dół, jaka szkoda :/

Po 20 minutach spaceru w dół, docieramy do asfaltowej drogi, którą następnie zjeżdżamy do Świeradowa, do drogi wojewódzkiej nr 404. Główną drogą wyjeżdżamy z miejscowości, a następnie skręcamy w lewo, na drogę nr 361 w kierunku Czerniawy. W Czerniawie-Zdrój trochę pobłądziliśmy szukając części uzdrowiskowej, a gdy ją w końcu odnaleźliśmy, jej niskie walory turystyczne lekko nas rozczarowały :/ W miasteczku wjeżdżamy na zielony, asfaltowy szlak, który prowadzi bezpośrednio do schroniska na Stogu Izerskim. Na początku szlak wznosi się dość łagodnie do góry, podjazd nie sprawia nam zbyt wielkich trudności. Słonko przyjemnie grzeje, mijamy uśmiechniętych turystów, dokoła las, ptaki wesoło śpiewają, można by powiedzieć, sielanka. Przejeżdżamy przez rozwidlenie dróg i... naszym oczom ukazuje się potężna ścianka. Moja pierwsza myśl, gdy ją ujrzałem: "fiu, fiu, ale bydlak"

Wyrwałem się do przodu. Myślałem, że nachylenie ponad 15% będzie się utrzymywać tylko przez kilkaset metrów, a utrzymywało się przez ponad 2,0 km. Chciałbym tu napisać, jak to po heroicznym boju dojechałem na szczyt bez zsiadania z siodła. Niestety, prawda jest taka, że zatrzymywałem się chyba z 5 razy. Paweł jechał spokojniejszym tempem, ale i jemu też się nie udało zdobyć tego bydlaka na raz..., ale spokojnie, jeszcze tam wrócimy i wyrównamy rachunki :). Po przejechaniu przez serpentynę, nachylenie podjazdu zmniejsza się do akceptowalnych na nasze biedne nogi 8-9%.

Pozostały odcinek podjazdu pokonujemy spokojnym tempem bez większych problemów. Na górze jak zwykle czekały na nas piękne widoki.

Po dłuższym odpoczynku, ruszamy w dalszą drogę. Zjeżdżamy ze Stogu Izerskiego żółtym szlakiem do przełęczy Łącznik, a tam skręcamy w lewo, w kierunku Polany Izerskiej.

Na Polanie Izerskiej wjeżdżamy na niebieski, asfaltowy szlak, który prowadzi nas z kolei do Hali Izerskiej. Ogólnie szlak prowadzi nas w dół, sporadycznie pojawiają się krótkie i łagodne podjazdy. Można było czerpać mnóstwo satysfakcji z jazdy po tak pięknych terenach.

Z Hali Izerskiej jedziemy zielonym szlakiem rowerowym na Przełęcz Szklarską, zatrzymując się po drodze przy rzece Izera.

Z Przełęczy Szklarskiej zjeżdżamy drogą krajową nr 3 do Szklarskiej Poręby.

W Szklarskiej Porębie, wracamy pociągiem z przesiadką w Jaworzynie Śląskiej do Świdnicy. Tak kończy się kolejna wyprawa rowerowa. Była to moja pierwsza wycieczka w Góry Izerskie, ale już wiem, że muszę tam wrócić. Mnóstwo szlaków rowerowych, piękne widoki i ten pojazd, który trzeba podjechać na raz :) Nie pozostaje mi już nic innego jak wyciągnąć mapę i planować kolejną wyprawę.
- DST 77.50km
- Czas 08:31
- VAVG 9.10km/h
- VMAX 63.00km/h
- Temperatura 15.0°C
- Podjazdy 1861m
- Sprzęt EVA
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 19 kwietnia 2016
Kategoria Góry Sowie, Góry Bystrzyckie, Góry Stołowe
Kłodzko-Orlica-Świdnica "Za horyzont"
Miałem kilka dni wolnego, pogoda dopisywała, więc postanawiam wymknąć się z domu w środku tygodnia na jakąś ambitną wyprawę rowerową. Jest wtorek, wszyscy siedzą grzecznie w pracy, pozostaje mi zatem wyprawa solo, nie licząc towarzystwa Armina i Tiesto :) Rano pakuje się z rowerem do pociągu Kolei Dolnośląskich i już około 9:00 jestem w Kłodzku Głównym. Z Kłodzka jadę rowerem w kierunku Bystrzycy Kłodzkiej. Wybieram spokojniejszy, ale i trochę dłuższy wariant dojazdu, jadę drogami lokalnymi przez Krosnowice, Gorzanów i Szklarkę.

Dojazd do Bystrzycy Kłodzkiej jest bardzo przyjemny. Droga jest w dobrym stanie, ruch samochodowy jest znikomy, wiatr prawie zupełnie nie wieje, dookoła ładne widoki, dobra muzyka gra, można się zrelaksować :) Sielanka jednak nie trwa zbyt długo, bo w Bystrzycy Kłodzkiej zaczynam pierwszy poważniejszy podjazd tego dnia. Jadę przez Starą i Nową Bystrzycę na Przełęcz Spaloną. Ten podjazd nie jest może jakiś stromy, jego trudność polega raczej na tym, że jest dość długi, a w dodatku nawierzchnia na niektórych odcinkach przypomina świeżo zaorane pole. No dobra...może trochę przesadziłem, ale naprawdę droga jest w złym stanie. Spokojnym tempem udaje mi się wjechać na szczyt, gdzie robię sobie małą przerwę.

Po przerwie, ruszam dalej w drogę. Zjeżdżam drogą wojewódzką nr 389 w kierunku Mostowic.

Po dotarciu do Mostowic, jadę dalej drogą nr 389 w kierunku Zieleńca.

Wkrótce docieram do Zieleńca. W zimie to miejsce tętni życiem, obecnie sprawa wrażenie raczej opuszczonego i wymarłego. Wszystkie sklepy pozamykane, wyciągi stoją, miejsca parkingowe świecą pustkami, tylko gdzieniegdzie krzątają się pojedynczy ludzie prowadzący jakieś prace konserwacyjne czy remonty. Ogólnie cisza i spokój.

Po przejechaniu przez Zieleniec, zjeżdżam z asfaltowej drogi na szlak zielony, który prowadzi przez szczyt góry Orlicy.

Podjazd nie jest długi ani stromy i dość szybko udaje mi się nim dotrzeć na szczyt.

Na szczycie góry robię sobie małą przerwę na posiłek i podziwianie pięknych widoków.

Po przerwie, kontynuuję jazdę szlakiem zielonym, którym zjeżdżam znowu do drogi nr 389.

Bezpiecznie docieram do drogi nr 389 i jadę nią kawałek w stronę drogi krajowej nr 8. Następnie skręcam w prawo, na czarny szlak rowerowy, który prowadzi do Podgórza.

Z Podgórza jadę już drogą asfaltową do centrum uzdrowiska Duszniki-Zdrój.

Przejeżdżam przez Duszniki i kieruję się następnie drogą lokalną przez Łężyce na Przełęcz Lisią. Podjazd od tej strony nie jest bardzo wymagający, jego długość nie powala na kolana, a nachylenia nie są zbyt duże. Normalnym tempem, bez problemu docieram na szczyt podjazdu i w taki o to sposób, ani się obejrzałem, a już byłem w Górach Stołowych...

Szosą Stu Zakrętów zjeżdżam następnie do Radkowa, a tam skręcam w prawo na niebieski, asfaltowy szlak rowerowy, który prowadzi do Wambierzyc.

Po kilkunastu minutach dojeżdżam do Wambierzyc, a tam robię sobie krótką przerwę przy słynnej bazylice.

Z Wambierzyc jadę w kierunku Nowej Rudy przez Ścinawkę Średnią. Po drodze zatrzymuje się na chwilę w Ratnie Dolnym by obejrzeć zamek.

Pierwsza wzmianka historyczna o zamku pochodzi z 1377 roku. W drugiej połowie XVI wieku, kiedy właścicielem zamku był Ulrich von Hardegg, został on rozbudowany i otoczony wałami. Po zniszczeniach z czasów wojny trzydziestoletniej zamek przeszedł w ręce Daniela von Osterberga, który go odbudował. Został przebudowany ponownie w XVIII wieku. Po 1945 roku był użytkowany przez Państwowe Gospodarstwo Rolne, a następnie został domem wczasowym Związku Nauczycielstwa Polskiego. Obecnie jest własnością prywatną.
Tak swoją drogą, okres komunizmu to dziwne czasy, gdzie zamki i pałace dość często były przeznaczane na budynki gospodarcze dla PGRów. Nierzadko wtedy świnia w pokoju szlacheckim spała i to dosłownie :)
Po dotarciu do Nowej Rudy, kieruję się na Jugów, a następnie Przełęcz Sokolec. W pokonywaniu kolejnych metrów wzniesienia pomaga mi świadomość, że po dotarciu na szczyt mam do domu już tylko z górki. Było ciężko, ale udało się dotrzeć na szczyt bez zatrzymania :)

Po zdobyciu przełęczy, pozostał mi tylko zjazd do Świdnicy. Jadę drogą, którą mógłbym chyba pokonać z zamkniętymi oczami. Przejeżdżam przez Walim, Zagórze Śląskie, Lubachów, Bystrzycę Górną i Dolną. Do domu docieram jeszcze przed zmrokiem.
Tak kończy się moja kolejna wyprawa rowerowa. Przejechałem sporo kilometrów, były podjazdy, zjazdy, malownicze krajobrazy, historyczne obiekty. Jednym słowem, było tak jak zawsze, świetnie! Nie pozostaje mi już nic innego jak zacząć planować kolejną wyprawę :)
- DST 149.40km
- Czas 10:47
- VAVG 13.85km/h
- VMAX 53.30km/h
- Temperatura 10.0°C
- Podjazdy 2219m
- Sprzęt EVA
- Aktywność Jazda na rowerze