Wpisy archiwalne w miesiącu
Lipiec, 2016
Dystans całkowity: | 72.00 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 07:23 |
Średnia prędkość: | 9.75 km/h |
Maksymalna prędkość: | 63.00 km/h |
Suma podjazdów: | 1528 m |
Liczba aktywności: | 1 |
Średnio na aktywność: | 72.00 km i 7h 23m |
Więcej statystyk |
Niedziela, 17 lipca 2016
Kategoria Alpy
Bad Reichenhall - Inssbruck "Alpejska przygoda 2016"
Lipiec, czas wyjazdów na wakacje. W końcu i ja mogę zapomnieć o obowiązkach w pracy na dwa tygodnie :D Na nasz urlop, zaplanowaliśmy z Pawłem i Michałem ambitną wyprawę rowerową w Alpy...no dobra...w sumie to muszę przyznać, że Michał zaplanował całą trasę :p Chcemy przejechać rowerami z okolic Salzburga do Innsbrucka trasą, która zahacza o jak najwięcej znanych podjazdów asfaltowych w tym rejonie, twórca trasy roboczo nazwał naszą wyprawę "Śladami Giro d'Italia", co w sumie dobrze oddaje to na co się porywamy.
Do miejscowości Bad Reichenhall koło Salzburga pojechaliśmy z Polski samochodem, a tam przesiedliśmy się na nasze jednoślady, gdzie zaczynamy odkrywać piękno włoskich i austriackich gór.
Bad Reichenhall to małe i klimatyczne miasteczko położone w Niemczech tuż przy granicy z Austrią.
Nie będę opisywać tu dokładnie każdego z 13 dni naszej wyprawy, bo znając swoje tempo pisania potrzebowałbym na to cały rok i księgi o tysiącu stronicach. Opowiem ogólnie o najciekawszych miejscach i wydarzeniach, poza tym i tak pewnie każdy ogląda tylko zdjęcia, ha ha :p
To tu powstaje ten magiczny składnik, dzięki któremu czekolada "Milka" jest tak delikatna :)
Pogoda podczas wyprawy była kapryśna jak dziecko. Wielokrotnie przelotnie padał deszcz, szczególnie w pierwszym tygodniu naszej wycieczki. Na szczęście dane nam było porządnie zmoknąć tylko raz, na którymś z krętych zjazdów. Mimo, że był środek lata, w górach nie było czuć nieprzyjemnego skwaru czy duchoty, nawet w czasie bardzo słonecznych dni powietrze było wciąż rześkie i świeże.
Pierwszym podjazdem, który wzbudzał wśród nas szacunek i kazał paść z pokorą na kolana to asfaltowa droga na szczyt Edelweissspitrze od strony Zell am See...
Widok ze szczytu Edelweissspitze (2571 m n.p.m.) na najwyższy szczyt Austrii Grossglockner (3798 m) i jego nieco mniejszych towarzyszy.
Podjazd miał długość ok. 20 km, a jego nachylenie prawie na całej długości oscyluje w granicy 8-11%. Jazdę pod górę utrudniały nam wypchane sakwy, którymi były objuczone nasze rowery jak wielbłądy z karawany. Na szczyt jechaliśmy długo, bardzo dłuuuugoooo i jeszcze dwa razy tyle, ale z każdym przekręceniem korby, ze zdobyciem kolejnych metrów, miało się coraz silniejsze wrażenie, że wkracza się do świata baśni i czarów :) Po kilku godzinach i paru odpoczynkach, dotarliśmy na górę. Po takim trudzie przyjemność z dotarcia na szczyt była ogromna. Ehh...no i te widoki...
Miejscowość Heiligenblut am Großglockner skryta wśród gór wraz z urokliwym kościółkiem.
Chyba codziennie pokonywaliśmy jakiś podjazd znany z wyścigów kolarskich. Były między innymi: Passo di Falzarego (2105 m), Passo Pordoi (2239 m), Passo Sella (2244 m), Passo della Mendola (1362 m), Passo del Tonale (1883 m), Passo di Gávia (2621 m), Passo dello Stelvio (2757 m), Passo di Monte Giovo (2,094 m). Wszystkie te podjazdy były długie i wyczerpujące, ale trudy z nawiązką rekompensowały piękne widoki, niezliczone serpentyny i tunele. O legendarnym podjeździe na Stelvio napiszę jeszcze kilka zdań później.
Alpy są już same w sobie potężną fortecą.
Ludzie, których spotykaliśmy byli bardzo sympatyczni. Miejscowi pomagali, gdy widzieli że szukamy drogi, zagadywali, a na podjazdach ciepło dopingowali.
Wyjątkowe walory przyrodnicze Dolomitów spowodowały, że zostały wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO.
Spotkaliśmy między innymi gadatliwego holendra pokonującego alpejskie doliny na rowerze, najpierw na trasie, a później wieczorem na kempingu. Spotkaliśmy Maćka z Lublina, z którym wjechaliśmy na Stelvio. Maciek ogólnie jechał sobie sam rowerem z Barcelony do Wiednia. Taka mała przebieżka przez pół Europy :) Spotkaliśmy też grupę Polaków na rowerach, która jechała z Wałbrzycha do Rzymu. Jaki ten świat jest mały. Na kempingach też czasem udawało nam się spotkać polaków. Najmilej wspominam ojca z synem z Żywca. Przyjechali na kemping samochodem, a stamtąd urządzali sobie wędrówki po pobliskich górach. Wszystkich tych ludzi serdecznie chciałem tutaj pozdrowić :)
Bajeczne jezioro Lago di Misurina w Dolomitach.
Nocowaliśmy w namiotach na kempingach. Ceny za miejsce na namiot dla jednej osoby wynosiły od 10 do 17 euro, więc było znośnie. Ważne, że codziennie mogliśmy wziąć ciepły prysznic i podładować nasze telefony.
Tak wyglądały nasze bojowe rumaki w pełnym rynsztunku :p
Potrzebny ekwipunek udało mi się upchać w dwóch sakwach montowanych na tylni bagażnik, trójkątnej torbie pod ramę, mapniku i plecaku. Myślę, że dodatkowy sprzęt ważył około 12 -15 kg.
Bez wątpienia Alpy są mekką górskiego kolarstwa szosowego.
Po każdym zdobyciu szczytu czekała na nas jeszcze jedna nagroda, droga w dół :) Alpejskie zjazdy były zazwyczaj wąskie, kręte i szybkie. Raj dla kogoś kto lubi zjeżdżać technicznie i chce poczuć lekki dreszczyk emocji. Żałowałem tylko, że nie mogłem w pełni rozwinąć skrzydeł przez ciężkie sakwy, mokrą nawierzchnię i małe problemy techniczne z rowerem. W przeciągu tygodnia pękły mi trzy szprychy w tylnym kole :/
Zagadka: znajdź prosty, 100 metrowy odcinek podjazdu :p
Paweł na zjazdach miał dużo większe zmartwienia. Jego rower był wyposażony w hamulce typu V-break i w czasie długich zjazdów bardzo mocno nagrzewały mu się rafki. Złapał dwa razy kapcia. Przeprowadzona "ekspertyza" wykazała, że jego dętki nie wytrzymywały wysokiej temperatury. Pierwszy raz się z czymś takim spotkaliśmy...
Słowa uznania dla inżynierów, którzy w tak trudnym terenie potrafili zaprojektować i wybudować autostradę.
Pech nie opuszczał Pawła. Po kilku dniach spędzonych w Alpach, musiał on nagle wracać do domu z przyczyn osobistych. Wielka szkoda :/
Takie widoki świetnie motywują to dalszej jazdy, nawet jeśli zaczyna już powoli brakować sił w wyniku wielodniowej jazdy na rowerze.
Na kempingu, w pobliżu miejscowości Bormio, postanowiliśmy przeznaczyć jeden dzień na odpoczynek. Czuliśmy już zmęczenie po tygodniu jazdy na rowerach dzień w dzień. Ponadto, czekał na nas jeden z najsłynniejszych podjazdów kolarskich w Europie, Passo dello Stelvio i chcieliśmy ambitnie pokonać go bez postojów. Wieczorem, na kempingu poznajemy Maćka z Lublina, z którym następnego dnia dane nam będzie stoczyć walkę ze słynnym podjazdem od miejscowości Bormio.
Bormio...brama do piekieł czy do raju...?
Po rozpoczęciu podjazdu dość szybko się rozdzieliliśmy, każdemu wygodniej było jechać swoim tempem. Droga na przełęcz miała około 21 km długości, a jej średnie nachylenie wynosiło 7%. Przez pierwsze 16 km jechało mi się bardzo dobrze. Podjazd wił się po zboczach górskich, były serpentyny, kilka tuneli, mimo swojej długości nie był wcale monotonny. Następnie wjechałem na stosunkowo płaski odcinek podjazdu, o nachyleniu do 4%. Odprężyłem się na nim i... poczułem nagle, że zaczyna mi brakować sił oraz ochoty do dalszej wspinaczki. Co gorsza, po niespełna kilometrze lekkie wypłaszczenie się skończyło i znowu trzeba było mocniej naciskać na pedały. Wciąż jechałem, kurczowo trzymałem się myśli, że trzeba pokonać tego bydlaka na raz, bo kolejna okazja, nie trafi się tak szybko. Wolno zdobywałem, a raczej "wyrywałem" kolejne metry przewyższenia. Stanem ducha było mi na pewno bliżej do niewolnika wiosłującego na średniowiecznej galerze niż koziołka skaczącego sobie frywolnie po skałkach. Pod długich 5 km docieram bez postojów na szczyt, krzyczę słabo "zwycięstwo!" i padam martwy twarzą na asfalt :p Z tym ostatnim żartuję, ale byłem naprawdę strasznie zmęczony psychicznie i fizycznie przez ten podjazd, ale najważniejsze, że się udało, ufff... :)
Nie wszystkie drogi prowadzą do Rzymu, ta na przykład prowadzi na Stelvio...
Każdemu z nas udało się pokonać podjazd na raz, więc mieliśmy co świętować na szczycie :) Po dłuższym odpoczynku na przełęczy pożegnaliśmy się z Maćkiem, który kontynuował swoją ciekawą podróż do Wiednia. Ja i Michał, zostawiliśmy swoje sakwy w banku na przełęczy pod opieką uprzejmego bankiera, a następnie na naszych odchudzonych rowerach próbowaliśmy wjechać szutrową drogą do hotelu Baita Ortler położonego na wysokości 3030 m n.p.m. Niestety, na kilku odcinkach musieliśmy prowadzić nasze rowery, nachylenia były zbyt duże, a nawierzchnia w wielu miejscach była luźna bądź śliska. Na domiar złego zrobiło się bardzo zimno i zaczął padać deszcz ze śniegiem :/ W końcu dotarliśmy do hotelu, gdzie mogliśmy się trochę ogrzać i... popatrzeć na ratrak, przygotowujący stok dla narciarzy w lipcu :D
Krajobraz powyżej przełęczy opisałbym jednym słowem Grenlandia.
Po odpoczynku, zjechaliśmy szutrową drogą do przełęczy, tam zabraliśmy swoje rzeczy z banku i zjechaliśmy krętą wstęgą asfaltu ze Stelvio.
Oddałbym królestwo za rajdowy samochód, którym mógłbym zjechać tą drogą. To byłby epicki odcinek specjalny :D
Zjazd rowerem ze Stelvio był bardzo odprężający. Wystarczyło tylko kierować i podziwiać zmieniające się krajobrazy. Miła odmiana :)
Z ziemi włoskiej do... Austrii.
Spędziliśmy jeszcze kilka dni na górskich trasach pokonując większe i mniejsze podjazdy, by w końcu, bez większych przygód dotrzeć do granicy włosko-austriackiej. Po przekroczeniu granicy czekała nas tylko spokojna droga w dół aż do samego Insbrucku.
Innsbruck, tu niestety kończyła się już nasza wyprawa rowerowa :/
W stolicy Tyrolu, gdzie panował niesamowity zaduch i gorąc, wsiedliśmy do pociągu, którym dojechaliśmy następnie do Salzburga. Po desancie, pokonujemy kilkanaście kilometrów na rowerach i docieramy do Bad Reichenhall, gdzie pakujemy się do auta i wracamy do raczej płaskiego kraju nad Wisłą :(
Przyszedł czas na podsumowanie przygody. No cóż... wyprawa była beznadziejna, tyle zmarnowanych pieniędzy, czasu i zdrowia...
Ha ha, oczywiście żartuje :D Będę bardzo dobrze ją wspominać. Wspaniałe widoki, epickie podjazdy, poznani ludzie. Zyskaliśmy wspomnienia, które już z nami zostaną do kresu naszych dni. Mogę tu napisać wiele słów o swoich pozytywnych odczuciach, ale tak naprawdę one i tak nie oddadzą tego co się przeżyło, dlatego napiszę tak: jeśli kiedykolwiek pojawi się szansa na wyjazd rowerowy w Alpy, nie wahaj się ani chwili, jedź, nie będzie czego żałować :) Ja z pewnością będę chciał jescze tu wrócić i postaram się żeby to nastpąpiło jak najszybciej.
Statystyki wyprawy
Dystans całkowity: ~820 km.
Suma pokonanych podjazdów: ~15800 m.
Czas wyprawy: 13 dni.
Do miejscowości Bad Reichenhall koło Salzburga pojechaliśmy z Polski samochodem, a tam przesiedliśmy się na nasze jednoślady, gdzie zaczynamy odkrywać piękno włoskich i austriackich gór.

Nie będę opisywać tu dokładnie każdego z 13 dni naszej wyprawy, bo znając swoje tempo pisania potrzebowałbym na to cały rok i księgi o tysiącu stronicach. Opowiem ogólnie o najciekawszych miejscach i wydarzeniach, poza tym i tak pewnie każdy ogląda tylko zdjęcia, ha ha :p

Pogoda podczas wyprawy była kapryśna jak dziecko. Wielokrotnie przelotnie padał deszcz, szczególnie w pierwszym tygodniu naszej wycieczki. Na szczęście dane nam było porządnie zmoknąć tylko raz, na którymś z krętych zjazdów. Mimo, że był środek lata, w górach nie było czuć nieprzyjemnego skwaru czy duchoty, nawet w czasie bardzo słonecznych dni powietrze było wciąż rześkie i świeże.
Pierwszym podjazdem, który wzbudzał wśród nas szacunek i kazał paść z pokorą na kolana to asfaltowa droga na szczyt Edelweissspitrze od strony Zell am See...

Podjazd miał długość ok. 20 km, a jego nachylenie prawie na całej długości oscyluje w granicy 8-11%. Jazdę pod górę utrudniały nam wypchane sakwy, którymi były objuczone nasze rowery jak wielbłądy z karawany. Na szczyt jechaliśmy długo, bardzo dłuuuugoooo i jeszcze dwa razy tyle, ale z każdym przekręceniem korby, ze zdobyciem kolejnych metrów, miało się coraz silniejsze wrażenie, że wkracza się do świata baśni i czarów :) Po kilku godzinach i paru odpoczynkach, dotarliśmy na górę. Po takim trudzie przyjemność z dotarcia na szczyt była ogromna. Ehh...no i te widoki...

Chyba codziennie pokonywaliśmy jakiś podjazd znany z wyścigów kolarskich. Były między innymi: Passo di Falzarego (2105 m), Passo Pordoi (2239 m), Passo Sella (2244 m), Passo della Mendola (1362 m), Passo del Tonale (1883 m), Passo di Gávia (2621 m), Passo dello Stelvio (2757 m), Passo di Monte Giovo (2,094 m). Wszystkie te podjazdy były długie i wyczerpujące, ale trudy z nawiązką rekompensowały piękne widoki, niezliczone serpentyny i tunele. O legendarnym podjeździe na Stelvio napiszę jeszcze kilka zdań później.

Ludzie, których spotykaliśmy byli bardzo sympatyczni. Miejscowi pomagali, gdy widzieli że szukamy drogi, zagadywali, a na podjazdach ciepło dopingowali.

Spotkaliśmy między innymi gadatliwego holendra pokonującego alpejskie doliny na rowerze, najpierw na trasie, a później wieczorem na kempingu. Spotkaliśmy Maćka z Lublina, z którym wjechaliśmy na Stelvio. Maciek ogólnie jechał sobie sam rowerem z Barcelony do Wiednia. Taka mała przebieżka przez pół Europy :) Spotkaliśmy też grupę Polaków na rowerach, która jechała z Wałbrzycha do Rzymu. Jaki ten świat jest mały. Na kempingach też czasem udawało nam się spotkać polaków. Najmilej wspominam ojca z synem z Żywca. Przyjechali na kemping samochodem, a stamtąd urządzali sobie wędrówki po pobliskich górach. Wszystkich tych ludzi serdecznie chciałem tutaj pozdrowić :)

Nocowaliśmy w namiotach na kempingach. Ceny za miejsce na namiot dla jednej osoby wynosiły od 10 do 17 euro, więc było znośnie. Ważne, że codziennie mogliśmy wziąć ciepły prysznic i podładować nasze telefony.

Potrzebny ekwipunek udało mi się upchać w dwóch sakwach montowanych na tylni bagażnik, trójkątnej torbie pod ramę, mapniku i plecaku. Myślę, że dodatkowy sprzęt ważył około 12 -15 kg.

Po każdym zdobyciu szczytu czekała na nas jeszcze jedna nagroda, droga w dół :) Alpejskie zjazdy były zazwyczaj wąskie, kręte i szybkie. Raj dla kogoś kto lubi zjeżdżać technicznie i chce poczuć lekki dreszczyk emocji. Żałowałem tylko, że nie mogłem w pełni rozwinąć skrzydeł przez ciężkie sakwy, mokrą nawierzchnię i małe problemy techniczne z rowerem. W przeciągu tygodnia pękły mi trzy szprychy w tylnym kole :/

Paweł na zjazdach miał dużo większe zmartwienia. Jego rower był wyposażony w hamulce typu V-break i w czasie długich zjazdów bardzo mocno nagrzewały mu się rafki. Złapał dwa razy kapcia. Przeprowadzona "ekspertyza" wykazała, że jego dętki nie wytrzymywały wysokiej temperatury. Pierwszy raz się z czymś takim spotkaliśmy...

Pech nie opuszczał Pawła. Po kilku dniach spędzonych w Alpach, musiał on nagle wracać do domu z przyczyn osobistych. Wielka szkoda :/

Na kempingu, w pobliżu miejscowości Bormio, postanowiliśmy przeznaczyć jeden dzień na odpoczynek. Czuliśmy już zmęczenie po tygodniu jazdy na rowerach dzień w dzień. Ponadto, czekał na nas jeden z najsłynniejszych podjazdów kolarskich w Europie, Passo dello Stelvio i chcieliśmy ambitnie pokonać go bez postojów. Wieczorem, na kempingu poznajemy Maćka z Lublina, z którym następnego dnia dane nam będzie stoczyć walkę ze słynnym podjazdem od miejscowości Bormio.

Po rozpoczęciu podjazdu dość szybko się rozdzieliliśmy, każdemu wygodniej było jechać swoim tempem. Droga na przełęcz miała około 21 km długości, a jej średnie nachylenie wynosiło 7%. Przez pierwsze 16 km jechało mi się bardzo dobrze. Podjazd wił się po zboczach górskich, były serpentyny, kilka tuneli, mimo swojej długości nie był wcale monotonny. Następnie wjechałem na stosunkowo płaski odcinek podjazdu, o nachyleniu do 4%. Odprężyłem się na nim i... poczułem nagle, że zaczyna mi brakować sił oraz ochoty do dalszej wspinaczki. Co gorsza, po niespełna kilometrze lekkie wypłaszczenie się skończyło i znowu trzeba było mocniej naciskać na pedały. Wciąż jechałem, kurczowo trzymałem się myśli, że trzeba pokonać tego bydlaka na raz, bo kolejna okazja, nie trafi się tak szybko. Wolno zdobywałem, a raczej "wyrywałem" kolejne metry przewyższenia. Stanem ducha było mi na pewno bliżej do niewolnika wiosłującego na średniowiecznej galerze niż koziołka skaczącego sobie frywolnie po skałkach. Pod długich 5 km docieram bez postojów na szczyt, krzyczę słabo "zwycięstwo!" i padam martwy twarzą na asfalt :p Z tym ostatnim żartuję, ale byłem naprawdę strasznie zmęczony psychicznie i fizycznie przez ten podjazd, ale najważniejsze, że się udało, ufff... :)

Każdemu z nas udało się pokonać podjazd na raz, więc mieliśmy co świętować na szczycie :) Po dłuższym odpoczynku na przełęczy pożegnaliśmy się z Maćkiem, który kontynuował swoją ciekawą podróż do Wiednia. Ja i Michał, zostawiliśmy swoje sakwy w banku na przełęczy pod opieką uprzejmego bankiera, a następnie na naszych odchudzonych rowerach próbowaliśmy wjechać szutrową drogą do hotelu Baita Ortler położonego na wysokości 3030 m n.p.m. Niestety, na kilku odcinkach musieliśmy prowadzić nasze rowery, nachylenia były zbyt duże, a nawierzchnia w wielu miejscach była luźna bądź śliska. Na domiar złego zrobiło się bardzo zimno i zaczął padać deszcz ze śniegiem :/ W końcu dotarliśmy do hotelu, gdzie mogliśmy się trochę ogrzać i... popatrzeć na ratrak, przygotowujący stok dla narciarzy w lipcu :D

Po odpoczynku, zjechaliśmy szutrową drogą do przełęczy, tam zabraliśmy swoje rzeczy z banku i zjechaliśmy krętą wstęgą asfaltu ze Stelvio.

Zjazd rowerem ze Stelvio był bardzo odprężający. Wystarczyło tylko kierować i podziwiać zmieniające się krajobrazy. Miła odmiana :)

Spędziliśmy jeszcze kilka dni na górskich trasach pokonując większe i mniejsze podjazdy, by w końcu, bez większych przygód dotrzeć do granicy włosko-austriackiej. Po przekroczeniu granicy czekała nas tylko spokojna droga w dół aż do samego Insbrucku.

W stolicy Tyrolu, gdzie panował niesamowity zaduch i gorąc, wsiedliśmy do pociągu, którym dojechaliśmy następnie do Salzburga. Po desancie, pokonujemy kilkanaście kilometrów na rowerach i docieramy do Bad Reichenhall, gdzie pakujemy się do auta i wracamy do raczej płaskiego kraju nad Wisłą :(
Przyszedł czas na podsumowanie przygody. No cóż... wyprawa była beznadziejna, tyle zmarnowanych pieniędzy, czasu i zdrowia...
Ha ha, oczywiście żartuje :D Będę bardzo dobrze ją wspominać. Wspaniałe widoki, epickie podjazdy, poznani ludzie. Zyskaliśmy wspomnienia, które już z nami zostaną do kresu naszych dni. Mogę tu napisać wiele słów o swoich pozytywnych odczuciach, ale tak naprawdę one i tak nie oddadzą tego co się przeżyło, dlatego napiszę tak: jeśli kiedykolwiek pojawi się szansa na wyjazd rowerowy w Alpy, nie wahaj się ani chwili, jedź, nie będzie czego żałować :) Ja z pewnością będę chciał jescze tu wrócić i postaram się żeby to nastpąpiło jak najszybciej.
Statystyki wyprawy
Dystans całkowity: ~820 km.
Suma pokonanych podjazdów: ~15800 m.
Czas wyprawy: 13 dni.
- Sprzęt EVA
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 9 lipca 2016
Kategoria Hrubý Jeseník
Cervenohorske Sedlo - Dlouhe strane - Pradziad - Cervenohorske Sedlo "Jasenniki lekko pod górkę"
W sobotę postanawiam wybrać się z Michałem z wizytą do naszych południowych sąsiadów, w rejony malowniczego pasma gór Jeseniky. Po kilku godzinach nudnej jazdy samochodem docieramy do parking na przełęczy Cervonohoske sedlo (1013 m n.p.m), gdzie możemy wreszcie rozprostować kości i wsiąść na jedyny słuszny i w pełni ekologiczny środek transportu jakim są nasze rowery :p Zjeżdżamy drogą nr 44 w kierunku miejscowości Kouty nad Desnou. Droga była w trakcie kompleksowego remontu, ale wydawało nam się, że będzie można nią przejechać rowerami jadąc spokojnie i ustępując miejsca pojazdom obsługującym budowę...

W połowie zjazdu, zostajemy zatrzymani przez kierownictwo budowy i poproszeni o zawrócenie. Chcąc nie chcąc, musieliśmy pokonać z powrotem pokonany wcześniej odcinek drogi do przełęczy, a tam znaleźć inną drogę, którą moglibyśmy dostać się do doliny. Podjazd nie okazał się jakoś bardzo wymagający i szybo dotarliśmy na przełęcz. Tam znajdujemy skrzyżowanie szlaków i zjeżdżamy w dół szutrową drogą wzdłuż potoku Divoky potok.

Pogoda dopisuje, jest ciepło, słaby wiatr zupełnie nie przeszkadza w jeździe na rowerze, każdy pokonany kilometr wśród malowniczych gór i lasów przynosi niemałą satysfakcję. Kamienistym szlakiem docieramy do asfaltowej drogi i początku miejscowości Kouty nad Desnou. Tam na skrzyżowaniu skręcamy w lewo, na asfaltowy podjazd prowadzący do zbiornika na szczycie góry Dlouhe Strane. Podjazd jest dość wymagający, ale ostatecznie, spokojnym tempem docieramy na jego szczyt.

Elektrownia szczytowo-pompowa Dlouhé Stráně jest jedną z większych tego typu w Europie, biorąc pod uwagę jej moc (650 MW). Jest zaliczana do tzw. siedmiu cudów Republiki Czeskiej obok Mostu Karola, Praskiego Zamku, zamku Karlštejn, wieży telewizyjnej na górze Ještěd, zamku Hluboká nad Vltavou i Krumlova. Jej budowę rozpoczęto w 1978, a włączono ją do sieci dopiero w 1996 r. Łączny koszt budowy całej elektrowni oszacowano na około 6,5 mld czeskich koron, które zwróciły się z zysku działalności po około 7 latach eksploatacji. Elektrownia składa się ze zbiornika górnego i dolnego, oraz dwóch kanałów wydrążonych w skale łączących oba zbiorniki.
Jest elektrownią wodną, w której energia elektryczna wytwarzana jest przez turbogeneratory, w trakcie spuszczania wody specjalnie wydrążonymi kanałami ze zbiornika górnego do dolnego. W trakcie okresów nadwyżki elektryczności w sieci (gównie w nocy), woda pompowana jest z powrotem do zbiornika górnego. Głównym zadaniem takich obiektów jest gromadzić nadwyżkę energii z sieci i "uwalniać" ją wtedy, gdy jest potrzebna.
Przy górnym zbiorniku elektrowni urządzamy sobie dłuższą przerwę na posiłek i podziwianie pięknych widoków.

Wypoczęci, zjeżdżamy tą samą drogą, którą wcześniej jechaliśmy do góry, do drogi nr 44. Na dole, na skrzyżowaniu z główną drogą skręcamy w prawo i zaraz po przejeździe przez most, skręcamy jeszcze raz w prawo na wąską, leśną drogę asfaltową. Tu zaczynamy kolejny podjazd.

Po kilku kilometrach, droga asfaltowa zmienia się w kamienisty szlak, który tylko w kilku miejscach jest trudno przejezdny. Spokojnym tempem, zrelaksowani docieramy bez większych problemów na szczyt.

Na Pradziadzie robimy sobie kolejną przerwę...

Nasyciwszy oczy krajobrazami, a brzuchy kanapkami, zjeżdżamy tym samym szutrowym szlakiem do rozjazdu przy schronisku Svycarna. W tym miejscu skręcamy w prawo, na pieszy szlak turystyczny. Szlak jest w kilku miejscach nieprzejezdny i musimy tam prowadzić nasze rowery. W końcu docieramy do szerokiej drogi leśnej, którą od północnego-wschodu okrążamy górę Vyrovka. Po godzinie jazdy udaje się nam dotrzeć do drogi nr 44, od strony miejscowości Domasov. Skęcamy tam w lewo i wielce się dłużącym podjazdem docieramy na przełęcz Cervonohoske sedlo, zamykając tym samym dzisiejszą pętlę. Zmęczeni, ale i zadowoleni pakujemy się do samochodu i wracamy nim do Polski. Tak kończy się moja kolejna wyprawa rowerowa. Było jak zwykle, super :) Piękne widoki, podjazdy, zjazdy, walka z własnymi słabościami, chyba mi się to nigdy nie znudzi. Czas już zacząć myśleć o kolejnej przygodzie na dwóch kółkach :)
- DST 72.00km
- Czas 07:23
- VAVG 9.75km/h
- VMAX 63.00km/h
- Temperatura 25.0°C
- Podjazdy 1528m
- Sprzęt EVA
- Aktywność Jazda na rowerze